Otόż baaaaaardzo
długo nie pisałam. Było to spowodowane tym iż w lutym prawie nigdzie nie byłam,
odwiedziłam tylko Brukselę na jeden dzień. Resztę czasu spędziłam w domu, w
pracy i na przygotowaniach wycieczki do Australii o ktόrej będę pisać już zaraz.
W międzyczasie przyszła już wiosna, od prawie dwόch tygodni
jestem już znowu w domu, ale w przyszłym tygodniu wybieram się na krόtką
wycieczkę do Montpellier (nie żyje Ryanair za 50 euro!).
Ale przejdźmy już do Australii!
Otόż wycieczkę do Australii zaczęłam dość nietypowo…poleciałam z Charleroi do
Modlina. W Warszawie spędziłam jeden dzień i następnego dnia już poleciałam do
Qataru a potem do Melbourne.
Samolot z Warszawy do Dohy to
jedna wielka katastrofa…pełen ludzi, ale naprawdę pełen! I to niestety nie
pełen kulturalnych ludzi umiejących się zachować, o nie, był on pełen ludzi
pijących alkohol w bardzo dużych ilościach, ludzi krzyczących choć siedzieli
obok siebie, ludzi przechwalających się i uważających się za ultracool… W
samolocie było duszno, miejsca mało a jedzenie było tragiczne…Szczerze mόwiąc
nie tego się spodziewałam po liniach Qatar Airways…
Lotnisko w Doha jest w
przebudowie więc nie miałam jeszcze sczęścia by zobaczyć nowy terminal. Stary
terminal jest dość ciasny i wygląda trochę jak bazar. Niemniej jednak
przesiadka była bezproblemowa. Samolot do Melbourne rόwnież był pełen ludzi.
Leciał tam boeing 777 (tak dokładnie ten co zaginał niedawno gdzieś nad oceanem
indyjskim…) więc był wielki. Lecz i tutaj się bardzo zawiodłam na katarskich
liniach. Miejsca znόw było mało a jedzenie było naprawde okropne…Dolecieliśmy
dość szybko bo w 12 godzin z kawałkiem. Lot był nawet ok, tylko troszkę
trzęsło. Wydaje mi się jednak że obsługa Qatar Airways musi się jeszcze
baaardzo dużo nauczyć gdyż była bardzo mało profesjonalna…Wiem że Lufthansa też
nie ma się czym szczycić ale obsługa Lufthansy lub Swissu jest naprawdę bardzo
profesjonalna i wyszkolona…
Po wylądowaniu w Melbourne była
już znowu noc…Immigracja poszła dość sprawnie, kolejka co prawda była ale nie
czekało się jakoś długo. Za to był problem z bagażami i czekałam ponad godzinę
na moją walizkę…
Pierwszą noc spędziłam w hotelu
na lotnisku (Parkroyal Melbourne). Hotel jest od razu na przeciwko lotniska,
pokoje są bardzo w porządku, ale hotel jest nie proporcjonalnie drogi (chyba
160 euro za noc…). Wyboru dużego jednak nie miałam gdyż następnego poranka
miałam od razu samolot do Sydney.
Do Sydney leciałam liniami
Virgin Australia. Na lotach wewnętrznych w Australii można brać wodę do picia w
butelkach, więc ostrzegam, nie wyrzucajcie swojej wody brzed bramkami
bezpieczeństwa!
Lot z Melbourne do Sydney też
był spokojny. Ciekawostką jest fakt iż samolot z Melbourne do Sydney leci co
jakieś 15 minut…7.00, 7.15, 7.30, 7.45, 8.00 etc i tak prawie przez cały dzień…cόż
dla Australijczykόw to chyba tak jak dla nas autobus…
Po wylądowaniu w Sydney
pojechałam pociągiem do miasta. Pociąg ten jest dość drogi (chyba w granicach
11 euro w jedną stronę) i jedzie bardzo krόtko gdyż lotnisko nie jest bardzo
oddalone od miasta.
Co pierwsze mnie uderzyło w
Sydney to wysoka temperatura! Miałam na sobie jeansy, ciepłe tenisόwki i bluzę
samolotową a na dworze było prawie 30 stopni, masakra ;-)
Po przyjeździe do miasta udałam
się więc do hotelu. Zatrzymałam się w hotelu Sofitel Wentworth. Hotel mogę
spokojnie polecić, może on do tanich nie należy ale do najdroższych też nie, a
ma dość dobry serwis, w porządku pokoje i dobre śniadanie. Obsługa też jest
bardzo miła i się naprawdę starają. Pozatym zbieram punkty w Accor hotels, na
razie mam srebrny status i desperacko prawie prόbuję dobić do złotego…w sumie
sama nie wiem dlaczego, chyba tylko z jakiejś głupiej prόżności pod tytułem jak
nie mogę mieć złotej karty w Miles and more to będę ją mieć gdzie indziej ;-)
Hotel jest rόwnież bardzo dobrze położony, wszędzie można dojść pieszo.
A więc zaczęło się zwiedzanie
miasta. W Sydney do zobaczenia jest masa rόżnych rzeczy. Zacznijmy od opery (do
ktόrej jeszcze wrόcę), przez Circular Quay aż po niezliczone parki. Otόż
koniecznie trzeba zobyczać operę, most i cały Circular Quay. Trzeba rόwnież się
zagłębić w uliczki w the Rocks, historyczną dzielnicę miasta gdzie dziś są
kafejki i małe sklepiki. Trzeba rόwnież iść w stronę miasta, pochodzić między
drapaczami chmur, przejść się głόwną ulicą zakupową ktόra tętni życiem, wejść
do przepięknych galerii handlowych (na przykład w Queen Victoria Building) i
poszlajać się bez planu po ulicach gdyż zawsze odkryjemy coś nowego. Trzeba
rόwnież zrobić rundkę po porcie turystycznym Darling Harbour (zamknięto kolejkę
Monorail?!? Szkoda bo bardzo mi się podobała 6 lat temu!), przejść się małym
ale ładnym Chinatown, zobaczyć St. Patricks Market i może wejść na przykład do
Sydney Wildlife lub Aquarium. Przyznaje że Wildlife 6 lat temu mi się bardzo
podobał, tym razem jednak mόj entuzjazm był już trochę mniejszy (może jestem za
duża na takie rzeczy już? ;-) ). Broń boże nie żałuje że tam poszłam ale szału
nie ma…może za dużo już innych rzeczy widziałam przez ostatnie 6 lat…Trzeba
rόwnież połazić po parkach, miasto jest bardzo zielone, przejść choć połowę
mostu, zajrzeć w dzielnicę gejowską/backpackersόw jak i odwiedzieć nieliczne
muzea ktόre są w dużej mierze za darmo (na przykład muzeum sztuki nowoczesnej
choć jak tam byłam to było otwarte tylko jedno piętro gdyż przygotowywali się
na jakąs wystawę…).
Jednego wieczoru poszłam do
Opery, na Carmen. Muszę powiedzieć że jestem trochę rozczarowana operą w
środku…Jest szaro bura, w środku wygląda jak basen olimpijski na Kirchbergu w
Luksembugu a sala wygląda jak sala wykładowa na jakimś niemieckim
uniwersytecie…jednym słowem szału nie ma… Sama opera Carmen, cόż ładna, tylko
przyznam że przez jetlag czasem mi się oczko zamknęło i wkońcu wyszłam po
pierwszej połowie…
Zrobiłam rόwnież wyciezkę na
Manly beach. Trzeba tam pojechać promem, z miasta płynie się tak z pόł godziny.
Ale Manly to już zupełnie inny świat. Tak jak na Bondi Beach trzeba być hip i
cool, tak na Manly przyjeżdżają po prostu zwykli Australijczycy. Plaża jest
bardzo długa, można iść na nie kończące się spacery plażą lub promenadą. Wzdłuż
plaży są kafekji, lodziarnie i poprostu letnie mieszkania. Jest tam naprawdę
super, turyści miezsają się z Australijczykami, wszędzie widać dzieci szkolne
ktόre mają zajęcia pływania na desce a to wszystko w pełnym słoncu ;-) Polecam!
Na co nie trafiłam w Sydney to
dobre jedzenie…2 razy jadłam bardzo kiepskie sushi, a raz poszłamn na
niebotycznie drogą kolację do restauracji poleconą przez hotel (Wolfie’s
Grill?). Jedzenie owszem było poprawne ale znowu szału nie było…za to był widok
na operę i myślę że to za niego się tak naprawdę płaci ;-) Więc nie mogę
polecić nic dobrego do jedzenia w Sydney (na Tasmanii to już zupełnie inn
bajka).
Sydney także jest rewelacyjnym
miastem do odwiedzenia, myślę że każdy kto może powienień pojechać tam chociaż
raz w życiu, gdyż jest to miasto bardzo ładne, z szalenie pozytywną energią.
Z Sydney poleciałam do Hobart
na Tasmanii. Ale ponieważ się po uszy zakochałam w Hobart, poświęcę Tasmanii
odzielnego posta a teraz skoncentruję się na Melbourne.
Gdy odwiedziłam Melbourne po
raz pierwszy 6 lat temu, miasto to nie za bardzo przypadło mi do gustu.
Myślałam że byo to spowodowane szaroburą pagodą i tym że się poprostu
rozchorowałam…
Jednak i tym razem Melbourne
mnie do siebie nie przekonało. Oszwem ma rόwnież i swόj urok, ma park i dość
ładne uliczki, ale summa summarum wydaje mi się by trochę
chaotyczne i jednocześnie aroganckie…nie ma takiej pozytywnej energii jak Sydney.
Przyjechałam z lotniska busem
ktόry jedzie do miasta i rozwozi potem gości po hotelach.
Rόwież w Melbourne
zatrzymałam się w Sofitelu, jednak ten Sofitel nie do końca przypadł mi do
gustu…Owszem pokόj był na 40 piętrze i widok z pokoju był genialny, lecz sam
pokόj nie zasłużył na niby 5 gwiazdek gdyż był podstarzały i niezbyt przytulny.
Rόwnież obsługa była dość przeciętna, a niektόrzy wręcz mało mili…śniadanie
było w porządku, restauracja znajduje się na 35 piętrze więc super widoki są
gwarantowane.
W Melbourne pochodziłam
trochę po mieście, poszlajałam się trochę po ulicach, po sklepach, poszłam do
parku, doszłam aż do ogrodόw botaniczynch a drugiego dnia pojechałam do St.
Kilda gdzie chyba mi się najbardziej podobało.
Do St. Kilda jedzie się
tramwajem, trochę to jednak trwa. Na miejscu znajdziemy plażę, promenadę,
uliczki z kafajkami i sklepikami jak i dużo cukierni, w ktόrych znajdziemy
nawet polskie pączki (Café Europa). St. Kilda nie ma jednak takiej atmosfery
jak Manly w Sydney, St. Kilda ma dla mnie urok i atomosferę takiej miejskiej
plaży, gdyż Manly to zupełnie inny świat.
W Melbourne w sumie spędziłam
tylko 2 dni więc nie mogę dużo się rozpisywać, jadłam też w hotelu jedną
kolację więc i do jedzenia nic nie polecę ;-)
Jedno jest pewne, australijskie
miasta mają swόj urok, są pełne życia i napewno warte odwiedzenia. W ogόle
odniosłam wrażenie że australijczycy są bardzo wyluzowani i bardzo bardzo
pomocni (łacznie z panem w garniturze ktόry dzowni do swojej sekrekarki by spytać
się gdzie jest mόj hotel bo sam tego nie wie a widział
jak stoję przed mapą zastanawiając się w ktόrą stronę iść…). Australię bardzo bardzo polecam odwiedzić! A co dopiero Tasmanię…a do tego już zaraz odzielny post!
W drodze powrotnej z Australii
zatrzymałam się na pόłtora dnia w Istanbule. Nie mogę napisać teraz dużej
notatki o tym mieście gdyż byłam tam za krόtko, byłam chyba za bardzo zmęczona
podrόżą z Australii i poprostu nie potrafiłambym czegoś objektywnie polecić. Po
przylocie z Dohy (droga powrotna to był lot Melbourne-Doha-Istanbul-Luksemburg)
pojechałam taksόwką do hotelu Rixos Peira. Hotel był dziwny…chyba zbudowany dla
bogatych Rosjan, pokoje takie jakby niby w pałacu były…Bardzo dziwne to
wszystko było. Ale za to hotel był dobrze położony gdyż można było pieszo dojść
do placu Taksim jak i do mostu z tramwajami (most Galata?) ktόre nas zawiozą na
drugą stronę rzeki gdzie możemy zwiedzić meczety i starόwkę. W skrόcie
widziałam świątynnie Hagia Sophia, Błękitny Meczet (ale tylko z zewnątrz),
Wielki Bazar, market przypraw, ulice dokoła świątyni, promenadę nad Bosforem,
plac Taksim i ulicę zakupową. Myślę że jak na jeden dzień to i tak bardzo dobry
wynik. W tym miejscu też wielkie dzięki dla mojego prywatnego przewodnika po
tym wielkim mieście ;-)
Jedno co zapamiętam chyba najbardziej
z Istambułu to ilość ludzi na ulicach…na codzień jest tyle ludzi ile w Londynie
na przecenach poświątecznych!!! Jedzeniowo nic nie polecę gdyż trafiłam do
bardzo kiepskiej chyba turystycznej knajpki gdzie jedzenie do najlepszych nie
należało…
Myślę że do Istambułu jeszcze
kiedys wrόcę by poznać to miasto dokładniej. W ogόle chicłabym poznać Turcję
trochę bliżej. Następnym razem;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz