piątek, 28 marca 2014

TASMANIA



Do Hobart przyleciałam z Sydney. Lot trwał może z pόłtorej godziny, rόwnież i tym razem leciałam Virgin Australia. Lot spokojny, a lądowanie na Tasmanii spektakularne! Trzeba koniecznie zadbać o miejsce przy oknie gdyż widoki są nieziemskie!

Lotnisko w Hobart jest małe i położone z 15 km od miasta. Z lotniska do miasta można pojechać specjalnym autobusem ktόry jeździ po każdym przylocie samolotόw i kosztuje też chyba z 11 euro za osobę w jedną stronę. Autobus jedzie może z pόł godziny i rozwozi gości po hotelach w Hobart. Aby kupić bilet trzeba mieć gotόwkę, nie możnya płacic kartą kredytową. Lecz jeśli coś mogę zasugerować to żeby wziąć samochoόd od razu na lotnisku. Ja samochόd wziełam dopiero drugiego dnia co może było błędem gdyż Hobart jest dość małe i już pierwszego dnia możemy wyruszyć na zwiedzanie okolicy.
Zatrzymałam się w hotelu Collins na Collins Street. Hotel jest bardzo w porządku, ma nowe pokoje, nowe łazienki i miłą obsługę. Do tanich nie należy ale Tasmania w ogόle jest dość droga. Z kolei nie ma tam zwyczajnych siecόwek, są prawie tylko lokalne hotele.

Ponieważ była niedziela, pani z hotelu poleciła mi odwiedzić niewielki market w mieście gdzie były sprzedawane lokalne produkty. Pani rόwnież poleciła sushi od pana ktόry je robił na miejscu. I okazało się to być jedne z najlepszych sushi w moim życiu! Nie żartuję! Kolejka do tego pana była gigantyczna ale totalnie się opłacało czekać! Po sushi poszłam krok dalej i kupiłam domowe wypieki na deser u pewnej pani, i co? Bomba! Potem kupiłam 6 czerwonych jabłek, i przysięgam, były to najlepsze jabłka jakie kiedykolwiek jadłam…soczyste, trawde, słodkie, naturalne…ahhh! Best lunch EVER!

Na markecie spotkałam grupę Polakόw, młodych ludzi ktόrzy przylecieli  tego samego dnia co ja, byli baaardzo profesjonalnie ubrani, jak by planowali wycieszkę w dżunglę, podczas gdy ja w shortach i Tshircie wyglądałam jak niemiecki turysta ;-) (choć powiedzieli że wyglądamy jak Australijczycy, opaleni i w ogόle…). Jednak nasze drogi sie rozszły zanim się jeszcze zdążyły zejść gdyż grupa ta nie znalazła nic do jedzenia dla siebie na markecie (Duuuuuży błąd!!!).

Po lunchu ruszyłam na zwiedzanie miasta. Cόż Hobart jest małe, wszędzie można dojść na nogach (gdybym tylko nie miała tyle odciskόw…), jest to małe, uniwersyteckie miasto. Trzeba się przejść głόwną ulicą zakupową, połazić po uliczkach dookoła, iść do portu, iść na Salamanca Square gdzie są bary, restauracje i sklepiki (w soboty podobno jest tam świetny market ale niestety się na niego już nie załapałam…). Trzeba poprostu połazić po mieście i pochodzić gdzie nas nogi zaniosą. Pierwszego dnia kolację jadłam w porcie, w T-42. Wyglądało to na dość popularne miejsce wśrόd lokalsόw, ja jadłam tam risotto ale łosoś też był dobry. Było to pierwsze dobre jedzenie w Australii ;-) Za to w następnych dniach doszło już do kompletnej eksplozji smakόw! Śniadanie na przykład jadłam w Smolt na Salamanca square. Pycha! Następne kolacje jadłam za to w Rockwall, w knajpce na końcu Salamanca Square. I tam naprawdę, bez żartόw jadłam najlepsze jedzenie ever! Jednego dnia jadłam Pie z jagnięciny i ziemniakόw, a na przystawkę zupę rybną, a drugiego dnia steka wagyu. Pozatym był szelenie dobry krem z krewetek i pyszne desery (chocolat fondant…). Pyszna była też kaczka i kotleciki z jagnięciny. Wszystko było tak dobrze doprawione, usmażone, zrobione…normalnie eksplozja smakόw! Do tego bardzo miła obsługa i dobre towarzystwo. Gbybym tylko mogła tam jeść codziennie! Ale muszę przyznać iż nie wpadłam na te miejsca tak zupełnie sama. Za moich holernerskich czasόw gdy pracowałam w Międzynarodowym sądzie karnym poznałam dziewczynę z Tasmanii ktόra mi te miejsca poleciła, za co chyba jej będę zawsze wdzięczna. Lecz jeśli zawitacie do Hobart, koniecznie trzeba iść do Rockwall. 

Następnego dnia pożyczyłam samochόd i pojeździłam po okolicy, najpierw pojechałam do Muzeum Sztuki nowoczesnej (Mona – Museum of old and new art). Jest to muzeum poza miastem, położone w zatoce z ktόrej są szalone widoki. Zbudował je w 2011 roku jakiś milioner australijski, ktόry rόwnież obok ma winnice, restaurację, bar etc. Normalne szaleństwo! Sama sztuka mi nie przypadła do gustu zbytnio, ale o gustach się nie dyskutuje…
Potem pojechałam na 7-mile beach, szalenie długą plażę poza miastem po ktόrej się też trochę schodziłam. Nie muszę dodawać że widoki były szalone! 

Trzeciego dnia z kolei pojechałam na zachόd od Hobart. Pojechałam odwiedzić mamę i siostrę mojej znajomej z sądu. W ten sposόb spędziłam cudowny poranek, z otwartymi I przemiłymi ludźmi ktόrzy przyjeli mnie bardzo serdecznie do swojego domu.
Potem pojechałam dalej na zachόd, tym razem do Cygnet, malutkiego miasteczka, gdzie poszłam na lunch i kupiłam litr mleka ;-) I znowu tu ludzie byli przemili.

Krajobrazy po drodze były tak piękne że niewiadomo było na co patrzyć…istne szaleństwo.
Wydaje mi się że na Tasmanii żyje się inaczej, trochę wolniej (napewno się wolniej jeździ…) i bardziej świadomo. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego że rόwnież na Tasmanii ludzie mają takie same problem jak gdziekolwiek indziej na ziemi, ale jest to miejsce ktόre mnie baaaardzo urzekło i w ktόrym się zakochałam od pierwszego wejrzenia. Wydaje mi się że tam czas się zatrzymał ale to w tym najlepszym tego słowa znaczeniu.


Do Hobart przyjechałam i poprostu sie poczułam u siebe, w dobrym miejscu i bezpiecznie…chyba nigdy mi się to przedtem jeszcze nie zdażyło. Zawsze mam hopla na punkcie bezpieczeństwa, mam swoje lęki i strachy. A w Hobart sie poczułam poprostu jakbym była w dobrym miejscu o dobrej porze… I strasznie strasznie nie chciałam wyjeżdżać z tamtąd. Do dzisiaj sobie myślę co ja bym mogła wykonywać za pracę na tej Tasmanii żeby się tam jakoś utrzymać.
 
Nie miałam dużo czasu żeby poznać też inne zakątki Tasmanii ktόre podobno są jeszcze piękniejsze (Wineglas Bay, Bruns Island) ale napewno tam jeszcze wrόcę gdyż ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Bardzo bym na przkład kiedyś chciała pokazać to miejsce moim rodzicom. Może uda mi się w przyszłym roku znowu jakieś tanie bilety upolować i tam już niebawem wrόcę?

AUSTRALIA



Otόż baaaaaardzo długo nie pisałam. Było to spowodowane tym iż w lutym prawie nigdzie nie byłam, odwiedziłam tylko Brukselę na jeden dzień. Resztę czasu spędziłam w domu, w pracy i na przygotowaniach wycieczki do Australii o ktόrej będę pisać już zaraz.
W międzyczasie przyszła już wiosna, od prawie dwόch tygodni jestem już znowu w domu, ale w przyszłym tygodniu wybieram się na krόtką wycieczkę do Montpellier (nie żyje Ryanair za 50 euro!).

Ale przejdźmy już do Australii! Otόż wycieczkę do Australii zaczęłam dość nietypowo…poleciałam z Charleroi do Modlina. W Warszawie spędziłam jeden dzień i następnego dnia już poleciałam do Qataru a potem do Melbourne.

Samolot z Warszawy do Dohy to jedna wielka katastrofa…pełen ludzi, ale naprawdę pełen! I to niestety nie pełen kulturalnych ludzi umiejących się zachować, o nie, był on pełen ludzi pijących alkohol w bardzo dużych ilościach, ludzi krzyczących choć siedzieli obok siebie, ludzi przechwalających się i uważających się za ultracool… W samolocie było duszno, miejsca mało a jedzenie było tragiczne…Szczerze mόwiąc nie tego się spodziewałam po liniach Qatar Airways…

Lotnisko w Doha jest w przebudowie więc nie miałam jeszcze sczęścia by zobaczyć nowy terminal. Stary terminal jest dość ciasny i wygląda trochę jak bazar. Niemniej jednak przesiadka była bezproblemowa. Samolot do Melbourne rόwnież był pełen ludzi. Leciał tam boeing 777 (tak dokładnie ten co zaginał niedawno gdzieś nad oceanem indyjskim…) więc był wielki. Lecz i tutaj się bardzo zawiodłam na katarskich liniach. Miejsca znόw było mało a jedzenie było naprawde okropne…Dolecieliśmy dość szybko bo w 12 godzin z kawałkiem. Lot był nawet ok, tylko troszkę trzęsło. Wydaje mi się jednak że obsługa Qatar Airways musi się jeszcze baaardzo dużo nauczyć gdyż była bardzo mało profesjonalna…Wiem że Lufthansa też nie ma się czym szczycić ale obsługa Lufthansy lub Swissu jest naprawdę bardzo profesjonalna i wyszkolona…

Po wylądowaniu w Melbourne była już znowu noc…Immigracja poszła dość sprawnie, kolejka co prawda była ale nie czekało się jakoś długo. Za to był problem z bagażami i czekałam ponad godzinę na moją walizkę…

Pierwszą noc spędziłam w hotelu na lotnisku (Parkroyal Melbourne). Hotel jest od razu na przeciwko lotniska, pokoje są bardzo w porządku, ale hotel jest nie proporcjonalnie drogi (chyba 160 euro za noc…). Wyboru dużego jednak nie miałam gdyż następnego poranka miałam od razu samolot do Sydney.

Do Sydney leciałam liniami Virgin Australia. Na lotach wewnętrznych w Australii można brać wodę do picia w butelkach, więc ostrzegam, nie wyrzucajcie swojej wody brzed bramkami bezpieczeństwa!

Lot z Melbourne do Sydney też był spokojny. Ciekawostką jest fakt iż samolot z Melbourne do Sydney leci co jakieś 15 minut…7.00, 7.15, 7.30, 7.45, 8.00 etc i tak prawie przez cały dzień…cόż dla Australijczykόw to chyba tak jak dla nas autobus…

Po wylądowaniu w Sydney pojechałam pociągiem do miasta. Pociąg ten jest dość drogi (chyba w granicach 11 euro w jedną stronę) i jedzie bardzo krόtko gdyż lotnisko nie jest bardzo oddalone od miasta.

Co pierwsze mnie uderzyło w Sydney to wysoka temperatura! Miałam na sobie jeansy, ciepłe tenisόwki i bluzę samolotową a na dworze było prawie 30 stopni, masakra ;-)
Po przyjeździe do miasta udałam się więc do hotelu. Zatrzymałam się w hotelu Sofitel Wentworth. Hotel mogę spokojnie polecić, może on do tanich nie należy ale do najdroższych też nie, a ma dość dobry serwis, w porządku pokoje i dobre śniadanie. Obsługa też jest bardzo miła i się naprawdę starają. Pozatym zbieram punkty w Accor hotels, na razie mam srebrny status i desperacko prawie prόbuję dobić do złotego…w sumie sama nie wiem dlaczego, chyba tylko z jakiejś głupiej prόżności pod tytułem jak nie mogę mieć złotej karty w Miles and more to będę ją mieć gdzie indziej ;-) Hotel jest rόwnież bardzo dobrze położony, wszędzie można dojść pieszo.

A więc zaczęło się zwiedzanie miasta. W Sydney do zobaczenia jest masa rόżnych rzeczy. Zacznijmy od opery (do ktόrej jeszcze wrόcę), przez Circular Quay aż po niezliczone parki. Otόż koniecznie trzeba zobyczać operę, most i cały Circular Quay. Trzeba rόwnież się zagłębić w uliczki w the Rocks, historyczną dzielnicę miasta gdzie dziś są kafejki i małe sklepiki. Trzeba rόwnież iść w stronę miasta, pochodzić między drapaczami chmur, przejść się głόwną ulicą zakupową ktόra tętni życiem, wejść do przepięknych galerii handlowych (na przykład w Queen Victoria Building) i poszlajać się bez planu po ulicach gdyż zawsze odkryjemy coś nowego. Trzeba rόwnież zrobić rundkę po porcie turystycznym Darling Harbour (zamknięto kolejkę Monorail?!? Szkoda bo bardzo mi się podobała 6 lat temu!), przejść się małym ale ładnym Chinatown, zobaczyć St. Patricks Market i może wejść na przykład do Sydney Wildlife lub Aquarium. Przyznaje że Wildlife 6 lat temu mi się bardzo podobał, tym razem jednak mόj entuzjazm był już trochę mniejszy (może jestem za duża na takie rzeczy już? ;-) ). Broń boże nie żałuje że tam poszłam ale szału nie ma…może za dużo już innych rzeczy widziałam przez ostatnie 6 lat…Trzeba rόwnież połazić po parkach, miasto jest bardzo zielone, przejść choć połowę mostu, zajrzeć w dzielnicę gejowską/backpackersόw jak i odwiedzieć nieliczne muzea ktόre są w dużej mierze za darmo (na przykład muzeum sztuki nowoczesnej choć jak tam byłam to było otwarte tylko jedno piętro gdyż przygotowywali się na jakąs wystawę…).

Jednego wieczoru poszłam do Opery, na Carmen. Muszę powiedzieć że jestem trochę rozczarowana operą w środku…Jest szaro bura, w środku wygląda jak basen olimpijski na Kirchbergu w Luksembugu a sala wygląda jak sala wykładowa na jakimś niemieckim uniwersytecie…jednym słowem szału nie ma… Sama opera Carmen, cόż ładna, tylko przyznam że przez jetlag czasem mi się oczko zamknęło i wkońcu wyszłam po pierwszej połowie…

Zrobiłam rόwnież wyciezkę na Manly beach. Trzeba tam pojechać promem, z miasta płynie się tak z pόł godziny. Ale Manly to już zupełnie inny świat. Tak jak na Bondi Beach trzeba być hip i cool, tak na Manly przyjeżdżają po prostu zwykli Australijczycy. Plaża jest bardzo długa, można iść na nie kończące się spacery plażą lub promenadą. Wzdłuż plaży są kafekji, lodziarnie i poprostu letnie mieszkania. Jest tam naprawdę super, turyści miezsają się z Australijczykami, wszędzie widać dzieci szkolne ktόre mają zajęcia pływania na desce a to wszystko w pełnym słoncu ;-) Polecam!

Na co nie trafiłam w Sydney to dobre jedzenie…2 razy jadłam bardzo kiepskie sushi, a raz poszłamn na niebotycznie drogą kolację do restauracji poleconą przez hotel (Wolfie’s Grill?). Jedzenie owszem było poprawne ale znowu szału nie było…za to był widok na operę i myślę że to za niego się tak naprawdę płaci ;-) Więc nie mogę polecić nic dobrego do jedzenia w Sydney (na Tasmanii to już zupełnie inn bajka).

Sydney także jest rewelacyjnym miastem do odwiedzenia, myślę że każdy kto może powienień pojechać tam chociaż raz w życiu, gdyż jest to miasto bardzo ładne, z szalenie pozytywną energią.

Z Sydney poleciałam do Hobart na Tasmanii. Ale ponieważ się po uszy zakochałam w Hobart, poświęcę Tasmanii odzielnego posta a teraz skoncentruję się na Melbourne.
Otόż do Melbourne przyleciałam już w drodze powrotnej.

Gdy odwiedziłam Melbourne po raz pierwszy 6 lat temu, miasto to nie za bardzo przypadło mi do gustu. Myślałam że byo to spowodowane szaroburą pagodą i tym że się poprostu rozchorowałam…
Jednak i tym razem Melbourne mnie do siebie nie przekonało. Oszwem ma rόwnież i swόj urok, ma park i dość ładne uliczki, ale summa summarum wydaje mi się by trochę

chaotyczne i jednocześnie aroganckie…nie ma takiej pozytywnej energii jak Sydney.

Przyjechałam z lotniska busem ktόry jedzie do miasta i rozwozi potem gości po hotelach.
Rόwież w Melbourne zatrzymałam się w Sofitelu, jednak ten Sofitel nie do końca przypadł mi do gustu…Owszem pokόj był na 40 piętrze i widok z pokoju był genialny, lecz sam pokόj nie zasłużył na niby 5 gwiazdek gdyż był podstarzały i niezbyt przytulny. Rόwnież obsługa była dość przeciętna, a niektόrzy wręcz mało mili…śniadanie było w porządku, restauracja znajduje się na 35 piętrze więc super widoki są gwarantowane.

W Melbourne pochodziłam trochę po mieście, poszlajałam się trochę po ulicach, po sklepach, poszłam do parku, doszłam aż do ogrodόw botaniczynch a drugiego dnia pojechałam do St. Kilda gdzie chyba mi się najbardziej podobało.
Do St. Kilda jedzie się tramwajem, trochę to jednak trwa. Na miejscu znajdziemy plażę, promenadę, uliczki z kafajkami i sklepikami jak i dużo cukierni, w ktόrych znajdziemy nawet polskie pączki (Café Europa). St. Kilda nie ma jednak takiej atmosfery jak Manly w Sydney, St. Kilda ma dla mnie urok i atomosferę takiej miejskiej plaży, gdyż Manly to zupełnie inny świat.
 
W Melbourne w sumie spędziłam tylko 2 dni więc nie mogę dużo się rozpisywać, jadłam też w hotelu jedną kolację więc i do jedzenia nic nie polecę ;-)

Jedno jest pewne, australijskie miasta mają swόj urok, są pełne życia i napewno warte odwiedzenia. W ogόle odniosłam wrażenie że australijczycy są bardzo wyluzowani i bardzo bardzo pomocni (łacznie z panem w garniturze ktόry dzowni do swojej sekrekarki by spytać się gdzie jest mόj hotel bo sam tego nie wie a widział

jak stoję przed mapą zastanawiając się w ktόrą stronę iść…). Australię bardzo bardzo polecam odwiedzić! A co dopiero Tasmanię…a do tego już zaraz odzielny post!

W drodze powrotnej z Australii zatrzymałam się na pόłtora dnia w Istanbule. Nie mogę napisać teraz dużej notatki o tym mieście gdyż byłam tam za krόtko, byłam chyba za bardzo zmęczona podrόżą z Australii i poprostu nie potrafiłambym czegoś objektywnie polecić. Po przylocie z Dohy (droga powrotna to był lot Melbourne-Doha-Istanbul-Luksemburg) pojechałam taksόwką do hotelu Rixos Peira. Hotel był dziwny…chyba zbudowany dla bogatych Rosjan, pokoje takie jakby niby w pałacu były…Bardzo dziwne to wszystko było. Ale za to hotel był dobrze położony gdyż można było pieszo dojść do placu Taksim jak i do mostu z tramwajami (most Galata?) ktόre nas zawiozą na drugą stronę rzeki gdzie możemy zwiedzić meczety i starόwkę. W skrόcie widziałam świątynnie Hagia Sophia, Błękitny Meczet (ale tylko z zewnątrz), Wielki Bazar, market przypraw, ulice dokoła świątyni, promenadę nad Bosforem, plac Taksim i ulicę zakupową. Myślę że jak na jeden dzień to i tak bardzo dobry wynik. W tym miejscu też wielkie dzięki dla mojego prywatnego przewodnika po tym wielkim mieście ;-)

Jedno co zapamiętam chyba najbardziej z Istambułu to ilość ludzi na ulicach…na codzień jest tyle ludzi ile w Londynie na przecenach poświątecznych!!! Jedzeniowo nic nie polecę gdyż trafiłam do bardzo kiepskiej chyba turystycznej knajpki gdzie jedzenie do najlepszych nie należało…
Myślę że do Istambułu jeszcze kiedys wrόcę by poznać to miasto dokładniej. W ogόle chicłabym poznać Turcję trochę bliżej. Następnym razem;-)