wtorek, 17 grudnia 2013

Wsiąść do pociągu byle jakiego….

Ciekawe ile z was ma ochotę rzucić wszystko do diabła, pozostawić teraźniejsze życie i zacząć wszytsko od nowa w zupełnie innym miejscu na świecie.

Czasem mi się wydaje że taki pomysł by dużo rozwiązał, można by się uwolnić od wszelkich teraźniejszych problemów które prześladują nas już od lat…Tylko czy mamy taką gwarancję? Na daną chwilę nie ma chyba nic czego bym chciała bardziej niż rzucić wszystko w cholerę dysponując jakąś kwotą pieniędzy która pozwoliła by mi podróżować przez następny rok na przykład. Tak jak już pisałam w ostatnim poście nie były by to również pobyty w hostelach więc ta kwota musiała by być troszkę większa;-)

Jak fajnie musiało by być na przykład wsiąść po świętach w samolot, polecieć do Nowego Jorku na poświateczne wyprzedaże, spędzić tam sylwestra i trochę czasu później. Z Nowego Jorku polecieć dalej na Karaiby aby pobyć trochę na słoneczeku a potem już na przykład dalej do Argentyny na parę tygodni. Potem Nowa Zelandja i Australia…potem Bali, Hong Kong, Singapur i do domu…

To wszystko trochę jak w tej piosence wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż nie dbać o bilet ściskając w ręku kamyk zielony patrzeć jak wszystko zostaje w tyle…oj żeby tak wszystko zostało w tyle…i tak patrzeć potem na to z dalekiej odległość aby wszelkie problemy wydawały się już takie maciupeǹkie. Kartkowałam kiedyś taką niemiecką książkę „ Die Irren – Behandeln wir die falschen?“ w której autow zastanawia się czy problemem spoleczności są ci „normalni“ czy ci zdiagnozowani (i niediagnozowani…) wariaci…
 
A teraz zostawię was z perspektywą  zostawienia za sobą wszytskiego co złe i wyjechania w daleki jakże szalenie ciekawy świat…

wtorek, 10 grudnia 2013

Przemyślenia, przemyślenia…


Przy okazji mojej planowanej podróży do Austaralii zastanawiam się nad moim stylem podróżowania. Znam ludzi którzy prześcigają się w tym kto mniej wyda w podróży ale i takich którzy zupełnie nie zwracają uwagii na to czy hotel kosztuje 100 czy 300 euro za noc.

Z jednej strony sobie myślę że może dobrze oszczędzać na wyjazdach ale z drugiej za każdym razem gdy chciałam oszczęzić w koǹcu jakoś dziwnym trafem dopłacałam do całego biznesu trochę pod tytułem chytry dwa razy płaci.

Nigdy nie byłam typem backpackersa który spał by w hostelach gdzie jest 16 łóżek w jednym pokoju i jadł by zupki knorra aby tylko nie wydać nic na jedzenie. W Bangkoku namiętnie odżywiałam się IceTea ze Starbucksa, a w Kuala Lumpur miałam tak dość azjatyckiego jedzenia że wylądowałam w Hardrock Cafe na hamburgerze (ups to miał być sekret i miałam mówić że nigdy mnie w tym miejscu nie było…zresztą w ten sam sposób w Kioto wylądowałam na włoskiej pizzy…). Z drugiej strony poluje na bilety Ryanaira za 15 euro, choć prawdziwy backpacker myślę by nie wydał 15 euro na Ryanaira tylko by pojechał autostopem za darmo? Patrzę teraz na hotele i hostele w Sydney i jakoś nie czuję symaptii to backpackersowych hosteli (a i tak patrzę tylko na prywatne pokoje w hostelach). Czy czyni mnie to mniej podróżnikiem od backpackerów? Czy przez to jeżdżę na wycieczki zamiast na wyprawy? Czy jestem przez to zwykłym turystą? Nie będę zwalać na wiek i mówić że z hosteli wyrosłam bo tylko parę razy spałam w hostelach jak miałam naprawdę bardzo mały budżet (np. podczas podróży do Portugalii podczas praktyk zawodowych). Fakt jest taki iż zawsze już podobały mi się ładne hotele, bah moim największym marzeniem jest do dziś prowadzenie własnego hotelu i do dziś (a może własnie najbardziej dziś…) przeklinam dzieǹ w którym zdecydowałam się na studia prawnicze zamiast na moją wymarzoną szkołę hotelarską. Hotelami się interesuję, wiem o nich sporo, mam długą listę hoteli w których chciałabym się przespać (jedno marzenie już jest spełnione niamowicie nocleg w Park Hyatt w Tokio, w pokoju z widokiem z 44 piętra). I sobię teraz tak myślę że przecież nie ma nic złego w zatrzymywaniu się w ładnych hotelach. Oczywiście nie będzie mnie stać na wypasione 5 gwiazdkowe hotele podczas całej podróży do Australii ale przecież nie muszę mieć złego sumienia z powodu nie spania w hostelu bo „tak się robi“ lub bo „tak jest fajnie i tak robią inni“. Wkoǹcu pracuję, zarabiam i to jest forma rozpieszczenia siebie. A jeśli mam zaledwie 5 tygodni urlopu w roku i nie wezmę go przecież na raz aby potem siedzieć resztę roku w biurze, to chcę żeby to było coś extra.

Większość podróżników pewnie mnie teraz wykluczy ze swojego grona i zaszufladkuje jako rozpieszczonego turystę. Lecz myślę sobie że tak nie jest. Moim zdaniem podróżnikiem jest się duchem. Podziwiam ludzi którzy mają czas, środki i odwagę rzucić wszystko i podróżować rok lub dwa. Myślę że na to bym się nie odważyła gdyż też trochę potrzebuję poczucia bezpieczeǹstwa, muszę mieć gdzie wracać i najzwyczajniej w świecie tęskniła bym za rodziną. Wydaje mi się również iż wszystko zależy od tego czego się oczekuje od podróżowania. Otóż większość ludzi odpowiedziało by teraz mocnych wrażeǹ, poznawania nowych ludzi i miejsc. Czytałam kiedyś bardzo dobrego bloga chłopaka który pisał z perspektywy introwertyka. Był to bardzo ciekawy blog kogoś kto o sobie pisał iż jego celem nie jest poznać jak najwięcej ludzi i iść na jak najwięcej imprez. Jego celem było podróżowanie które przyniesie mu jak najwięcej satysfakcji, nowych osobistych wrażeǹ i poznanie świata. Myślę że mogę sie pod tym całkowicie podpisać. Nie zależy mi aż tak na poznaniu dziesiątek osób, na imprezowaniu i kolegowaniu się z napotkanymi podróżnikami. Owszem jeśli spotkam kogos interesującego i ciekawego bardzo chętnie tę znajomość pogłębię lecz wydaje mi się iż przeciętny backpacker chcąc być taki inny od innych podróżowników niczym się nie różni od tysiąca innych „indywidualnych backpackersów“. Czytałam ostatnio dużo blogów związanych z Tajlandią. Otóż niektórzy się przyznają wprost iż jeżdząc do Tajlandii śpią w wypasionych hotelach i korzystają z taksówek, tanich przelotów i innych luksusów (a nie mam tu na myśli jakiś przesadnych snobów…)podczas gdy inni mający się za indywidualnych podróżników lądują zawsze w tych samych miejscach z setkami innych tak jak że indywidualnych podróżników…

Dochodzę więc do wniosku iż nie trzeba czuć się „winnym“ gdy nam nam pewne rzeczy poprostu nie odpowiadają. Każdy ma swoje priorytety i preferencje i najważniejsze jest to aby być „korrekt“ w stosunku do siebie zupelnie nie patrząc na to co robią inni. I myślę że nie czyni mnie to mniej podróżnikiem niż kogoś innego?      

poniedziałek, 9 grudnia 2013

A po długiej nieobecności…



Ostatnio bardzo długo nie pisałam. Otóż byłam bardzo zajęta i podróży z tego powodu też żadnych nie miałam w planach. Teraz znów będzie troszkę luzu no i podróży więcej! A przyznam że pomimo tego iż ostatnie tygodnie spędziłam w domu pilnie pracując plany podróżnicze snute są w najlepsze!

Od czego by tu zacząć???

Może od ostatniego weekend. Otóż w sobotę pojechałam do Köln. Był to taki jedniodniowy wypad. Pojechałam pociągiem w sobotę rano a wróciłam już wieczorem. Chciałam sobie połazić po mieście, zajrzeć do jednego czy dwóch sklepów i pochodzić po jarmarkach świątecznych. Otóż byłam już w Köln o 9.45 rano. Ulice były jeszcze w miare puste (co po połoudniu się drastycznie zmieniło), a muszę też przyznać iż ulice wcale nie były jakoś szaleǹczo udekorowane. Gdzie niegdzie były lampki i świąteczne wystawy ale szaleǹstwa nie było. W ogóle brakowało jakoś takiej świątecznej atmosfery, może też trochę była to wina pogody gdyż cały czas była mżawka…
Jednak jarmarki świąteczne były naprawdę ładne. Jest ich w mieście dużo (przy dworcu, na Heumarkt, na starym mieście…) i są całkiem znośne. Są tam jednak tysiące ludzi, do tego stopnia że w pewnym momencie nie można było w ogóle przejść przez Weihnachtsmarkt przy katedrze…Tak samo było w drodze powrotnej na dworzec, było tyle ludzi że szło się baaaardzo po mału. Na jarmarku zjadłam całkiem dobrego Wursta i francuskiego crepa i szaszłyka (na moje usprawiedliwienie, naprawdę duuuuużo chodziłam ;-) ) i napiłam się pół kubeczka bardzo średniego grzaǹca. Dzieǹ sam w sobie by całkiem udany ale powrót pociągiem baaaardzo się dłużył…Jechał taki stary wagon gdzie było duszno i niezbyt wygodnie, do tego pociąg miał opóźnienie i w ogóle do domu wróciłam padnięta.  Lecz wycieczka się opłacała!

No dobrze, obowiązek blogerski zdania sprawozdania z ostatniej wycieczki spełniony, a teraz przejdźmy do bardziej interesujących rzeczy.

Otóż w listopadzie odkryłam taka stronę podróżniczą gdzie są wszelkie promocje wszystkich biur podróżniczych i lini lotniczych (aby nie uprawiać tutaj reklamy stronę podam chętnie w prywatnym mailu). Na tej też stronie znalazłam ofertę linii Qatar Airways do….AUSTRALII. Był to manowicie bilet w dwie strony, za 550 euro!!!!! Tak więc lecę z Warszawy przez Doha do Melbourne a wracam z Melbourne przez Doha do Istambułu. I to wszystko za niewiarygodne 550 euro. Fakt że do Warszawy muszę dolecieć (były też bilety z Brukseli jednak zdecydowałam się na Warszawę) ale już mam bilet Ryanaira z wykupionym bagażem za 37 euro. Ze Stambułu też jakoś się do domu już dostanę. Ta promoja obejmowała tak zwane Gabelflüge czyli wylot i powrót musiał być do i z innego miejsca. Ale 550 euro do Australii to się często nie zdaża więc skorzystałam z oferty jeszcze tego samego dnia…a w sumie wieczoru gdyż akcja trwała do północy a ja bilet kupiłam 20 minut przed północą...Tak że 3 marca 2014 lecę do Australii.  

Pierwszy plan na Australię też już mam. Otóż po przylocie do Melbourne polecę dalej liniami Virgin Australia do Sydney. Tam spędzę 5 nocy i z tamtąd polecę do Hobart na Tasmanię!!! Zawsze chciałam polecieć na Tasmanię! Wydaje mi się to być taki południowy koniec świata :-) choć wiem że Ameryka południowa jeszcze bardziej ciągnie się na południe kuli ziemskiej. Pozatym moi znajomi ze studiów byli na Tasmanii na wymianie studentkiej parę lat temu i sobie bardzo to miejsce zachwalali.
Z Tasmanii wrócę do Melbourne gdzie spędzę 2 dni a jedną noc i wtedy już podróż dobiegnie ku koǹcu i trzeba będzie wracać przez pół kuli ziemskiej…
W drodze powrotnej jednak zatrzymam się na 2 dni w Istambule gdyż mój lot powrotny leci do Istambułu. A ponieważ to miasto też chciałam zawsze zobaczyć natrafiła się rewelacyjna okazja. Po Stambule wrócę już do domu.

Taki jest więc pierwszy wstępny plan podróży. Niektóre bilety już mam, niektóre jeszcze nie ale jeszcze trochę czasu zostało więc nie muszę się jeszcze martwić na zapas. Na hotele też patrzę ale jeszcze nie mam nic konkretnego. Zauważyłam że hotele w Australii w marcu są dość drogie, wkoǹcu to u nich koeniec lata i wczesna jesieǹ…także może też popatrzę na jakieś hostele, zobaczymy.

Ale do dziś nie do koǹca wierzę w to że za 3 miesiące będę już w Australii (a dokładniej już na Tasmanii!).

piątek, 8 listopada 2013

I znowu Sardynia

W zeszły weekend byłam na Sardynii. Boże jak miło było się wyrwać od tego bezustannego deszczu i tej pluchy! Więc poleciałam Ryanairem z Hahn do Alghero. Lot był krótki i dość spokojny. Miałam wykupione miejsca w pierwszym rzędzie więc nie musiałam się w sumie martwić o nic. Po przylocie wynajełam samochód. Była to dość długa i skomplikowana operacja gdyż z panem Włochem było się trudno dogadać…po pierwsze nie działał jego system (no przecież jesteśmy we Włoszech) a po drugie po angielsku mówił dość słabo…Po długiej dyskusji jednak się udało i dostałam moją luksusową limuzynę…Fiata Pande ;-) Otóż limzyna ta miała problem z podjechaniem pod jakąkolwiek górkę ale zostawmy już ten temat. Udałam się wtedy do hotelu, Sa Chaeya Relais się chyba nazywał. Był on położony poza miastem, ja wiem może jakieś 5 minut jazdy samochodem od centrum miasta. Hotel jest położony niedaleko głównej drogi ale w sumie jest bardzo ładny (a propos hoteli muszę uzupełnić moje opinie na tripie…). Jest to taka typowa nieska sardyǹska zabudowa, pokój był dość duży, łazienka też spora, w hotelu był otwary basen, korty tenisowe i bardzo miła obsługa. Pan recepcjonista polecił mi pare knajpek gdzie można było zjeść w Alghero, wszystko pokazał i pożyczył miłego wieczoru.

Od razu potem pojechałam do Alghero. Połaziłam po uliczkach po starym mieście, przeszłam się nad morzem i poszłam na kolację do Mulino Vecchio. Jest to mała knajpka w bocznej uliczce, jedzenie było pyszne (sos pomidorowy na pizzy to było mistrzostwo świata) i obsługa też bardzo miła. Knajpka ta musi jednak być w jakimś przewodniku lub jest namiętnie polecana w hotelach gdyż było sporo turystów a nawet i ludzie z mojego samolotu. Potem znów się przeszłam i wróciłam do hotelu gdzie padłam i spałam dosłownie jak zabita! Alghero o tej porze roku też ma swój urok, zwłaszcza że było dość ciepło jak na listopad. Było trochę turystów, otwartych sklepików i restauracji. Na wschodnim wybrzeżu to była już zupelǹie inna bajka…

Otóż drugiego dnia wsiadłam w samochód i pojechałam na Costa Smeralda. Jadąc wszerz wyspy był bardzo mały ruch, co jakiś czas się mineło jakiś inny samochód. Utóż to już powinno mi dać pierwszy tak zwany hint…

Po przyjeździe do Porto Cervo (widoki na trasie z Olbii do Porto Cervo są zabójcze!) poszłam się zameldować w hotelu. Otóż tym razem, ponieważ była to już późna jesieǹ i były trochę “taǹsze” ceny pokoji w Porto Cervo zatrzymałam się w Cervo Hotel w samym centrum miasteczka. Wszystko dobrze i ładnie ALE tam nie było w pewnym momencie ani jednej osoby oprócz kelnerów…

Hotel jest bardzo bardzo ładny, typowo sardyǹska zabudowa, ale w środku naprawdę luksusowy, ładnie pokoje, super łazienka, bardzo miła obsługa. No tak tylko jak nie ma być miła obsługu gdy mają klientów może raz na pięc dni? :-)

W Porto Cervo wszystko było zakmnięte, dosłowie wszystko, nie było ani jednego otwartego sklepu, kafejki, ani jednego jachtu ani nic. Było to kompletnie wymarłe miasteczko. To owszem za dnia miało to swój urok, zwłaszcza jak sobię przypomnę ten przepych który panuje tam latem, ale wieczorem to już było straszne : czarno, ciemno i ani jednego człowieka nidgzie…normalnie perfekcyjna kulisa do masowych morderstw (tylko trzeba by najpierw te masy do mordowania znaleść…).

Ponieważ wszystkie knajpy były też zamknięte był też problem w jedzeniem. W koǹcu wylądowałam w trattorii na głównej drodze w kierunku Olbii (trattoria da Patrizia). Jedzenie było powiedzmy poprawne. Co prawda nie będę ukrywać że pojechałam tam aby zjeść kolację w mojej ukochanej restauracji La Briciola, ale ta również okazała się być zamknięta…także na kolację muszę wrócić w sezonie letnim…

Weszłam jeszcze do sklepu aby kupić pare smakołyków sardyǹskich do domu (specjlanie wykupiłam bagaż na lot powrotny) i się opłacało gdyż całą zimę będzie mi sięprzypominać Sarydnia gdy będę wyjmować oliwę z oliwek z szafki ;-)

Pojedziłam jeszcze trochę po plażach (la Capricciola chyba jedna się nazywa). Na plażach niesamity spokój, trochę ludzi gdzieś tam sobie chodziło lub leżało (w zatoczce i w słocu było naprawdę cieplo). Nie zabrakło również śmiałków którzy wchodzili do dość chłodnej wody w morzu. Ale woda dalej była przepięknie turkusowa, widoki zapierały dech w płucach a Sardynia cała piękna jak zawsze.

Bardzo polecam odwiedzić Sardynię również poza sezonem!

Ostatniego dnia trochę za wsześnie wyszłam z hotelu i pojechałam spowrotem na zachodnie wybrzeże. Połaziłam jeszcze chwilę po Alghero i udałam się na lotnisko. Wypożczalnia Sixt w niedzielę jest zamknięta więc trzeba włożyć kluczyki do skrzyki (może to nawet i lepiej że nie musiałam się jeszcze na koniec użerać z panem…?).

Powrót był też całkiem ok, trochę potrzęsło nad morzem i górami jak i przy lądowaniu. No a po godzinie i 40 minutach wylądowałam znów w ziemnie, 4 stopniach i deszczu…a pomyśleć iż wcześniej tego dnia chodziłam po Porto Cervo w samej koszulce bez swetra…Za Sardynią już tęsknię I nie mogę się doczekać następnego razu.

Teraz mam dość sporo pracy więc wyjazdów w następnych tygodniach będzie zdecydująco mniej (hmmm w sumie następny prawdziwy zaplanowany wyjazd to Wiedeǹ po świętach ale chyba jeszcze przedtem coś wymyślę małego…). Trochę mi smutno z tego podowu, wkoǹcu tak czekałam na ten wyjazd do Szwajcarji 2 tygdonie temu no i na tę Sardynię no a teraz już się skoǹczyło :-( No nic trzeba będzie myśleć dalej jak zorganizować następny choćby krótki wyjazd!

wtorek, 29 października 2013

Kochana Szwajcarja

Dość długo już nie pisałam. Było to spowodowane brakiem wyjazdu do Paryża (tydzieǹ siedziałam chora w domu, przyznaję że po paru dniach bycia zamkniętym w domu miałam już szczerze dość i zaczynałam prawie chodzić po ścianach) i dość mało spektakularnym weekendem poprzedzającym (wizyta w Trewirze i przechadzka po mieście ze znajomymi).

Ostatni weekend za to spędziłam znowu w Szwajcarji (Zurych, Lucerna, Basel). Cóż będę się rozpisywać Szwajcarja jak zwykle była boska! Otóż zaczęłam od przejścia się po Zurychu gdyż pogoda w piątek popołudniu była boska. Połaziłam po straym mieście, zeszła
m Bahnhofstrasse w tą i spowrotem, spoczęłam na placyku w kafejce hotelu Storchen na małe aperitif a potem udałam się na kolację do indonezyjskiej restauracji w Oerlikon.

Otóż zatrzymałam się znowu w hotelu Marriott Courtyard gdyż miał on dobra ofertę ze śniadaniem. Hotel w porządku, śniadanie również. Na dole w restauracji Maxx można też zjeść dość dobre przekąski (na przykład krewetki w cieście lub sajgonki) a i ceny nie są odstraszające. Na kolację wybrałam restaurację Dapur Indonesia. Jest to mała indonezyjska restraucja niedaleko dworca Oerlikon. Jedzenie jest w sumie dobre ale strasznie ostre. Wziełam wolowinę w sosie (troche kukurmy, trawa cytrynowa) które było oznaczone jako mało ostre ale w rzeczywistości było strasznie ostre! Chyba nie jestem fanem kuchni indonezyjskiej.

Drugiego dnia od rana połaziłam sobie po mieście, weszłam do kilku sklepów (księgarnia, Manor, Globus…) a po południu wybrałam się do Lucerny.

Tym razem spałam w hotelu Renaissance od razu przy Pacifico. Jest to były hotel Schiller ale pokoje ma bardzo ładnie odnowione. Fakt że są one malutkie ale bardzo ładne, a na ścianie mają namalowaną panoramę Lucerny. Łazienka jest również malusienka, aby nie powiedzieć klaustrofobiczna. Śdniadanie w hotelu za to przepyszne, wybór nie jest gigantyczny ale rzeczy są tak dobre że aż na samą myśl ślinka cieknie! Aby jednak porozumieć się na śniadaniu dobrze by znać angielski, rosyjski lub jakiś azjatycki język gdyż niemieckim za dużo nie zdziałamy…bywa i tak :-)

Na kolacje było tradycyjne fondue w Hotel des Alpes. Jednak z powodu zmiany właściciela nie ma już tam fondue z grzybkami które było przepyszne! Fondue owszem było dobre ale nie wiem czy na przykład na Sylwestra nie zdeycduję się na coś innego…Na aperitif I deser byłam w Opus który za każdym razem bardzo miło mnie zaskakuje (przepyszne tiramisu!)!

Lucerna jak zawsze śliczna i nie chciało się z niej wyjeżdżać! W niedzielę był organizowany maraton w Lucernie ale niestety od rana tak padał deszcz że zobaczyłam go tylko w jednym miejscu i to przez minutkę…stanie w deszczu i patrzenie na biegających ludzi nie należy do moich ulubionych zajęć. Ale podziwiam ludzi którzy w tym deszczu zdecydowali się na 42 kilometrowy bieg!


Koło południa udałam się już do Basel gdzie poszłam na mecz tenisowy a dokładniej na finał Swiss Indoors Open w którym grał Federer I del Porto. Otóż 5 lat temu byłam już na finale w Basel, wtedy również grał Federer ale wtedy wygrał i Federer, no a tym razem niestety nie :(

Co prawda mecz był super, 3 sety, atmosfera genialna do momentu gdy Federer przegrał w trzecim secie 4:6 i zapanowała na hali totalna cisza… Federer co prawda potem dostał chyba najdłuższe brawa w historii tego turnieju ale i tak szkoda go było. Zobaczenie meczu finałowego Federera w Basel jest super przeżyciem, trzeba się wczuć w tę atmosferę i dać się ponieść emocjom. Nie da się też ukryć że facet osiągnął wszystko co w tenisie było do osiągnięcia i jest bohatarem każdego jednego Szwajcara. Federer zapowiedział że wróci w przyszłym roku do Basel, więc i ja tam wrócę ;-)

Potem niestety już trzeba było jechać do domu gdyż była niedziela wieczór. Trzeba było zostawić ten wspaniały kraj i wracać do normalnego życia…Coś czuję że ja jeszcze nie do koǹca skoǹczyłam ze Szwajcarją, na razie wrócę w grudniu na weekend do Zurychu a potem zobaczymy!

piątek, 18 października 2013

Jeszcze tydzieǹ i będzie już lepiej!


Otóż jedna wiecieczka na koniec rokz już jest pewna, dziś właśnie kupiłam bilet! Po świętach bożego narodzenia, w drugi dzieǹ świąt wsiądę w samolot (niestety będzie to fokker 70 co mi się bardzo nie podoba!) i polecę do Wiednia gdzie spędzę prawie 3 dni! Strasznie ale to strasznie się cieszę na ten wypad. Załapię się jeszcze na wioskę świąteczną (która jest własnie do 26 grudnia) przy Kunsthistorisches Museum i na noworoczny markt na zamku Schönbrunn. Już się nie moge doczekać grudnia! A w sumie wystarczyło by gdyby już był przyszły piątek gdyż wtedy jadę do Szwajcarji na weekend. Co prawda już w poniedziałek popołudniu wsiądę w pociąg do Paryża ale powodem będzie nudna delegacja…Wrócę w środę no i w piątek chyba do Szwajcarji na turniej tenisowy! A za dwa tygonie krótki wypad na Sardynię! Listopad będzie potem znowu nudny ale grudzieǹ już super! No dobrze a teraz skoncentrujmy się na tym by następne 8 godzin jakoś przeżyć…

W weekend wybiorę się chyba do Trewiru no i może jak będzie ładna pogoda gdzieś na północ Luksemburga na jakiś zamek lub coś w tym stylu…oczywiście po spełnieniu obywatelskiego obowiązku głosowania w niedziele…Najbliższa relacja już po weekendzie! A tak a propos weekendu to jest to już ten trzeci weekend z rzędu który spędzam w domu…już mnie nosi!

czwartek, 10 października 2013

Deszcz, deszcz, deszcz...

Dopadła mnie jesienna handra, boli mnie głowa, dni są krótsze, jest szaro i zimno, często pada, a to dopiero październik…aż strach pomyśleć co będzie za miesiąc. Jednak gdy zaczęłam sobie w głowie (na razie teoretycznie) planować wyjazd do Wiednia i Zurychu od razu humor mi się poprawił i na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Otóż wymyśliłam żeby najpierw w połowie grudnia pojechać do Szwajcarji spotkać się z przyjaciółmi. Jeszcze nie wiem jak to logistycznie zrobić gdyż brakuje mi już urlopu, ale myślę że za parę dni wszystko się wyklaruje. Niestety loty do Szwajcarji już są drogie więc musiałabym albo polecić za mile albo pojechać samochodem, co w środku grudnia też nie jest aż takim mądrym rozwiązaniem. Ta wycieczka więc jest jeszcze w planach ale nabiera coraz konkretniejszych kształtów. Drugi pomysł to było zabranie rodziny po Bożym Narodzeniu na krótki Citytrip. Pomyślałam sobie że jeśli bym spędzała Boże Narodzenie w Warszawie i udało by mi się wziąć piątek po świętach wolny, to można by zorgnaizować krótki citytrip. Pierwszym wyborem był oczywiście Wiedeǹ ale znalazłam też tanie bilety do Berlina na przykład albo do Zurychu (a propos nawet z Warszawy są tanie bilety Swissem do Zurychu, ciekawe dlaczego nigdy nie ma ich z Luksemburga…). Tak więc może coś się uda wykombinować?
 
Przez ostatnie dni czułam się naprawdę fatalnie a sama myśl o takich podróżach, choć to dopiero w grudniu dodała mi siły. Teraz tylko trzeba trzeymać kciuki aby to wszystko wyszło…

piątek, 4 października 2013

Jesienne plany

¾ października upłynie mi w domu. Lecz już sobie zaplanowałam dwie następne wycieczki (ten folder mailowy pod tytułem „podróże“ po prostu wyglądał za pusto, musiałam go czymś nakarmić!). Otóż na koniec października wybiorę się na finał turnieju tenisowego męszczyzn do Basel (Swiss Indoors Open). Teraz nie zostaje już nic innego tylko trzymać kciuki za to aby Roger Federer doszedł do finału aby zobaczyć jeszcze raz tę wspanialą atmosferę tenisową (byłam na finale w Basel tak z 5 lat temu jak jeszcze mieszkałam w Szwajcarji i było bosko!). Jeszcze nie wiem jak zorganizuję ten cały wypad do Szwajcaji, czy będę nocować w Basel z soboty na niedzielę, czy może przy tej okazji odwiedzę też Lucernę czy może Zurych. Za Lucerną by przemawiałby fakt iż w ten weekend jest tam również organizowany maraton więc na pewno będzie się w mieście dużo dziać. Zobaczymy.

Drugi zaplanowany wyjazd to już w sumie listopadowa wycieczka gdyż pierwszy weekend listopada spędzę na Sardynii!!! Otóż było to tak że już dość długo polowałam na jakieś bilety Ryanaira na Sardynię (tak tak wiem w sumie przecież się obraziłam na Ryanair) i jak zobaczyłam że za 55 euro mogę polecieć i wrócić od razu skorzystałam z okazji. Lecę więc z Hahn do Alghero (piątek-niedziela). Myślę że wypożyczę samochód i pojadę do Porto Cervo, zostanę w tamtych okolicach jedną noc, zjem najprzeypyszniejszą kolację świata a drugą noc przenocuje w Alghero. Tak jak samochody nie są takie drogie do wypożyczenia w tym terminie tak hotele na wschodnim wybrzeżu są albo megadrogie (choć jest ich też niewiele) albo po prostu ich nie ma. Nie wiem czy wszyscy już je zabukowali i nic już nie zostało czy na czym to polega. W każdym razie zrobiłam wstępne rezerwacje a gdzie wkoǹcu będę nocować to się jeszcze okaże z czasem.

Teraz jednak czekają mnie w domu 3 weekendy pod rząd (ostatni spędziłam w Hadze gdzie znów byłam na plaży, w mieście i na kolacji i jak zwykle jedzenie pyszne, Haga fajna a na plaży nawet słoǹce świeciło!) co może być nielada wyzwaniem. Pierwszy weekend napewno szybko zleci, drugi będzie interaktywny ale myślę że za dwa tygodnie będzie mnie już nosiło. Pożyjemy zobaczymy :)

czwartek, 26 września 2013

A po Nowym Jorku...Wiltz!


Choć dzis już czwartek chciałam się podzielić z Wami eventem z ostatniego weekendu. Otóż ostatni weekend, ten po wielkich podróżach spędziłam bardzo lokalnie w Luksemburgu. W sobotę wieczorem za to wybrałam się do Wiltz gdzie była organizowana noc lampionów. Aż wstyd się przyznać ale do tej pory nigdy nie byłam w Wiltz! Pojechałam tam specjalnym pociągiem (z Leudelande do Wiltz jest ponad 70km a w nocy po ciemku ta droga nie jest zbyt fajna) który jechał dobrze ponad godzinę. Otóż stacja w Wiltz jest na dole miasteczka a cała impreza odbywała się w górnej częsci więc trzeba było podejść pod niezłą górę! W centrum miasteczka jest ulica tylko dla pieszych, potem ładny placyk i ogród w którym odbywała się noc lampionów.
Było naprawdę dużo ludzi, wszędzie wisiały lampiony, były kiełbaski i picie, taki naprawdę luksemburski Volksfest. W ogrodzie gdzie były lampiony we wszelkich kształtach, były rownież porozstawiane lampy i pochodnie i wyglądało to naprawdę fajnie, aż trochę magicznie. Były również występy, orkiestry lokalne, jazz, muzyka nowoczesna, były chatki z rzeczami bio, były hamburgery i picia. Było dużo ludzi, dziecki, psów. Wyglądało ślicznie! To wszystko było połączone z taką lekką górską atmosferą gdyż Wiltz już jest na północy i dookoła widać pagórki. Wyglądało to trochę jak takie małe ubogie szwajcarskie miasteczko na podnóżu jakiejś góry ;-) Trochę mi się to też kojarzyło z niemieckim Harzem.

Summa summarum nie żałuję że tam pojechałam (wracałam też pociągiem tym  razem nawet z przesiadką na jakiejś wsi!) a i w przyszłym roku też się chyba skuszę.


 Następny weekend z kolei spędzę w Hadze gdyż po ostatnich przebojach hotelowych (składałam reklamację o 7 euro które zostały za dużo obciążone z mojej karty…) dostałam maila iż dostanę na następny pobyt extra cenę i upgrade do lepszego pokoju więc wykorzystuję to dopóki mnie tam jeszcze pamiętają ;-)  

wtorek, 17 września 2013

Nowy Jork...New York...Niu Jork ;-)

Skoǹczyły się już moje wakacje :-( Zawsze mi tak smutno jak koǹczy się coś na co się czekało całymi miesiącami, a zwłaszcza jak był to ostatni dłuższy urlop w tym roku…aż serduszko boli. 
Wróciłam właśnie niedawno z wakacyjnego wyjazdu do Nowego Jorku. Otóż w Nowym Jorku spędziłam 4 dni. Poleciałam tam 6 września z Warszawy przez Monachium. Lot bezproblemowy, nawet bardzo nie trzęsło. Samolot był pełen ludzi, prawie co do ostatniego miejsca! Leciałam Lufthansą Airbusem 330 i przyznaję iż nowe wnętrze kabiny jest dużo ładniejsze od tych starych samolotów. Lufthansa wymieniła kabinę na nową business klasę ale i w economy są nowe siedzenia i nowe ekrany telewizorka przez co obraz jest dużo wyraźniejszy i przedewszystkim bardzo poprawiony został głos. Teraz można oglądać filmy I słyszeć co w nich mówią!
Po przylotcie na lotnisko JFK czekała na mnie prawie dwugodzinna kolejka do immigracji. Pozostawię to bez komentarza…

Transport na Manhatten zająłnastępne półtorej godziny. Zabukowałam autbus AirLink, za 2 osoby zapłaciłam +/- 38 dollarów więc taniej niż taksówka ALE autobusik jeździ najpierw po wszystkich terminalach i zbiera gości a potem rozwozi ich po wszystkich hotelach na Manhattanie. Ja wsiadłam jako pierwsza do busiku i wysiedłam z niego po prawie 2 godzinach jako ostatnia…na moje pytanie dlaczego nie pojechaliśmy najpierw jak bozia przykazała po mojego hotelu który był prawie że po drodze pan kierowca powiedział że ktoś musi być ostatni…I jeszcze chiał za to napiwek. Mam przeczucie iż pojechał do mojego hotelu na samym koǹcu gdyż byłto Sofitel i sobie pomyślał że mogę sobie pojeździć…
 
Jak już napisałam zatrzymałam się w Sofitelu na 44 ulicy (między 5 a 6 aleją). Od razu muszę stwierdzić iżnie jest to hotel który odpowiada europejskim standardom Sofitela. Owszem lobby jest bardzo ładna ale pokoje są podstarzałe i sporo rzeczy w nich nie działa. W moim pierwszym pokoju na przakład był zapchany prysznic i nie było w nim prawieświatła dziennego. Po zmianie pokoju było już lepiej gdyż pokój znajdował sięna 18 piętrze i miał więcej światla i dobra łazienkę ;-) Za to internet dobrze działał tylko przy drzwiach i w łazience, na łóżku w pokoju już nie…co zrobićnie można mieć wszytskiego… (czyżby? myślę że przy takich cenach jakie oni oferują można się spodziewać światła dziennego w pokoju, działającej łazienki i internetu…). Obsługa w hotelu też była bardzo taka sobie…traktują gości z góry i panuje wszechobecna arogancja…Mili tylko są dopóki nie dostaną napiwku, gdy już go dostaną za mało (przynajmniej w ich mniemaniu) już stają się niezbyt mili i opryskliwi. To jest coś przez co bardzo nie lubię Ameryki. Ja rozumiemże oni mało zarabiają i napiwki są im potrzebne ale w ten sposób nie zsykująmojej sympatii a wręcz przeciwnie. Tak nachalnym zachowaniem powodują u mnie efekt odwrotny od zamierzonego gdyż nie mam ochoty im wtedy nic dawać…Hotel generalnie mogę polecić ale już do niego nie wrócę. Pokój miałysmy wynajęty ześniadaniem (był to argument za tym hotelem) lecz to też nie było najlepszym rozwiązaniem. Śniadania były bardzo takie sobie. Dania była smażone na takim sobie tłuszczu, a wręcz przesiąkały nim…Pierwszego dnia obsługa była bardzo miła lecz gdy zobaczyli że daję im tylko 3 dolary napiwku przestali się starać,a powiem więcej zaczeli mnie ignorować do tego stopnia że o wszystko musiałam prosić sama…taka sytuacja nie powinna mieć miejsca w Sofitelu. Nie wspominając już o moim pytaniu czy sok pomaraǹczowy jest świeżo wyciśnięty i odpowiedź kelnera że na śniadaniu nic nie jest “świeże” czytaj nic nie robiąsami w kuchni…Czy to jest standard Sofitela? Myślę że nie!


Tak czy inaczej pierwszego wieczoru przeszłam się po Times Square i padłam nieżywa do łóżka. Drugiego dnia natomiast odebrałam bilet na turystyczny autobus i zrobiłam nim całą rundkę pośrodkowym i dolnym Manhattanie. Pojechałam z Times Square do Battery Park gdzie wysiadłam aby pojechać stateczkiem do statuy wolności. Turystyczny autobus jest dobrym rozwiązaniem jeśli jesteśmy na Manhattanie w weekend (w normlany dzieǹ są gigantyczne korki i obawiam się że pieszo będzie szybciej) i chcemy zobaczyć jak najwięcej popularnych atrakcji. Autobus jedzie przez Times Square, Madison Square, Greenwich, SoHo, NoHo, aż do dolnego Manhattanu z Battery Park i strefą zero a wraca drugą stroną przez South Port, Lower East Side, 1 aleje i ONZ jadąc potem w górę 5 aleją do Central Parku. Na tej wysokości też zawraca i wraca na Times Square. Jadąc tą drogą możemy zobaczyć najbardziej popularne atrakcje Manhattanu. Fakt że autobus jedzie dość wolno i ma dłuuuugie przystanki ale i tak mogę go polecić na zwiedzanie. Są różne firmy, te najbardziej znane to Grey Line i City Sightseeing New York. Bilety można kupić od sprzedawców na ulicy którzy czyhająna turystów na każdym rogu lub i w internecie. Można też zdecydować się na ciut droższy bilet kupić tak zwany VIP bilet który daje nam dostęp do wszystkich autobusów obu firm. A tury są różne, jest rundka po Downtown, jest rundka po Harlem, po Brooklynie. Niestety nie na wszystko miałam czas (zrobiłam tylko tąpo Downtown i nocną Downtown z Brooklynem). W autobusie dostajemy słuchawki i mamy przyjemność (albo i nieprzyjemność) słuchania przewodników…A ci jak to zawsze, jeden lepszy, drugi gorszy, zależy jak się trafi ale napiwki chcąwszyscy! 

Jak już napisałam wysiadłam przy Battery Park gdzie wsiadłam na stateczek aby pojechać do Statuy Wolności. Stateczek oczywiście cały pełen ludzi (ale i tak dobrze że byłam tam względnie wcześnie gdyż jak wracałam wczesnym popołudniem była już gigantyczna kolejka do stateczku…). Obeszłam Liberty Island z 3 razy dookoła, zrobiłam million takich samych zdjęc, napiłam się coli i wróciłam na Manhattan. Statua Wolności to obowiązkowy punkt każdego nowojosrkiego turysty :-) Obeszłam całe ground zero i chciałam iść na wcześniej znany mi skwarek nad rzeką gdzie była jak to pamiętałam cisza i spokój a z jednej galerii widok na ground zero. Otóż moje wspomnienia okazały się błędne gdyż galerię zamkneli z powodu remontu a spokojna promenada latem zamieniła się w skwer pełny restauracji i ludzi…fakt ostatnie dwa razy Nowy Jork odwiedzałam zimą… 
Po zrobieniu takiej rundki weszłam dosłownie na chwilę do Century 21 na mały rekonesans ale było tam tyle ludzi iż postanowiłam wrócić innego dnia z samego rana…


Ponieważ było już późne popołudnie wsiadłam w autobus turystyczny i pojechałam do Times Square skąd miałam udać się na zaplanowaną kolację. Gdy już dotarłam do restauracji 5 Napkins Burger okazało się że moja rezerwacja była na godzinę 18 a nie na 18.30 i że mój stolik przepadł…Trochę się zdenerwowałam ponieważ byłam już ostro głodna a nie chciało mi się czekać pół godziny na nowy stolik. Ruszyłam więc w stronę hotelu mając nadzieję że znajdę coś po drodze ale wszyskie dobre knajpki nie miały wolnych stolików…Wkoǹcu trafiłam do Haru Sushi na Times Square. Sushi było ok, ładnie podane ale jadłam już lepsze. Okazało się że wróciłam tam i również trzeciego dnia na kolację. Po kolacji był szybki spacer po Times Square i padłam znów do łóżka :-).


 
Drugiego dnia poszłam od rana w drugą stronę to znaczy 5 aleją w stronę Central Parku. Po drodze wstąpiłam do sklepu Appla gdzie spędziłam dużo za dużo czasu. Spacer był w miarę krótki gdyżkoło 13 chciałam już się wybrać na US Open. Mecz zaczynał się po 16 ale dojazd do kortów zajął ponad godzinę a po drugie chciałam sobie jeszcze tam pochodzići popatrzeć :) Kompleks sportowy jest wielki! Jest masa sklepów, masa fastfoodów, masa pamiątek, miejsc gdzie można kupić lody i drinki. Są występy muzyczne, artystyczne i wszędzie pełno pełno ludzi. Bardzo ciekawie było to zobaczyć. Sam kort Arthura Ashe (główny kort na US Open) może chyba pomieścić ponad 22 000 fanów! Jest naprawdę gigantyczny i robi wielkie wrażenie. W tym roku finał rozgrywał się między Sereną Williams i Viktorią Azarenką. Był to dobry, długi, 3 setowy mecz, który trwał dobrze ponad 2.5 godziny. Amerykanie oczywiście szaleli na punkcie Sereny, do tego stopnia że bili brawo gdy Azarenka zrobiła błąd. Taka postawa widowni mi się w ogóle nie podobała. W pewnych momentach miałam wrażenie że jestem na bejsbolu a nie na tenisie. Ale co zrobićAmerykanie już tacy są…Wygrała oczywiscie Williams. Powrót z Queens był łatwiejszy niż sam dojazd do kortów gdyż było specjalne metro ekspresowe spowrotem na Manhattan. Metro nowojorskie do pięknych nie należy, wręcz przeciwnie, jest brzydkie i ochydne. System też jest dość skomplikowany gdyżnie każdy pociąg danej lini zatrzymuje się na wszystkich stacjach, więc trzeba uważać czy wsiadamy w ekpres czy w normalny pociąg. Różnica w oznaczeniu jest tylko taka że jeśli jedziemy linią numer 7 i jest to ekspres, siódemka jest w kwadraciku a normalna wszędzie zatrzymująca się siódemka jest w kółku. Trzeba więc to najpierw wiedzieć…Ale już szybko nowojorkskim metrem nie pojadę gdyż jest to średnia przyjemność. Queens z metra wygląda okropnie, z taksówki normalnymi ulicami już trochę lepiej. Ale US Open są warte odwiedzenia! Za rok będę polowaćna French Open lub na Wimbledon!

Następnego dnia od rana wybrałam się na zakupy do Macy’s, do Victoria Secret i do Abercrombie. Potem połaziłam sobie jeszcze po ulicach i kupiłam Uggi :-) Przyznaję że w moich planach przed wyjazdem nie wziełam pod uwagę jednej rzeczy: odległości! Tak sięzłaziłam strasznie przez ostatnie dwa dni że na koniec nie wiedziałam jak się nazywam :-) Otóż Macy’s jak Macy’s, wielki sklep gdzie trzeba pogrzebać by coś ładnego znaleść. Victoria Secret odnowione i od rana nie aż tak zatłoczone. Abercrombie na 5 avenue to pułapka na turystów gdyż nie ma w tym sklepie nawet pół nowej kolekcji, bardzo mnie to rozczarowało. Myślę że sklep Abercrombie przy Southport jest lepszy, przynajmniej jest mniej turystyczny a to mu już daje większy potencjał…



Tego dnia zakupy były średnie, nie było jakiegoś wielkiego szaleǹstwa. Wieczorem poszłam znowu do Haru sushi na Times Square a potem pojechałam na nocnąrundkę turystycznym autobusem który jechał przez Manhattan i Brooklyn. Panorama Manhattanu w nocy widziana z Brooklynu jest naprawdę imponująca! Bardzo polecam, choć by na nocną sesję zdjęciową! Także na koniec tego dnia padłam nieżywa do łóżka:-)


Następny dzieǹ stał znowu pod znakiem zakupów. Od samego rana pojechałam na dolny Manhattan do Century 21. Jest to gigantyczny sklep z najróżniejszymi przecenionymi rzeczami. Są tam rzeczy markowe, oczywiście nie żadne nowe kolekcje i trzeba się baaardzo naszukać aby coś znaleść porządnego. Ale można tam tanio kupić takie markowe pierdółki jak skarpetki, majtki, koszulki, portfele, torebki etc. Są też dobre i dużo taǹsze niżw Europie walizki. Ja taką sobie własnie kupiłam. Jest też stoisko z kurtkami, z ciuchami, z rzeczami domowymi, z ręcznikami, pościelami. Ja ten sklep nazywam outletem bo ceny i rzeczy ma outletowe. Aby tam coś znaleść trzeba się uzbroić w cierpliwość, muszę przyznać że spędziłam tam prawie 6 godzin!!!!! Szał I tragedia! Radzę tam iść z samego rana gdyż koło południa już jest million ludzi i trudno się przez nich wszystkich przebić. Tak czy owak uważam że wizyta w Century 21 należy do obowiązkowych punktów wizyty w Nowym Jorku. 
Potem musiałam złapać taksówkę spowrotem do hotelu gdyż iść pieszo ponad 40 przecznic z torbami i walizką było by istnym szaleǹstwem. Złapanie taksówki w Nowym Jorku po 15 po południu wcale nie jest takie łatwe, trzeba sięnieźle namachać. Jechanie taksówką w Nowym Jorku po 15 popołudniu też wcale nie jest takie łatwe gdyż trzeba się dużo nastać w korkach. Rezultat tego był takiże przejazd do sklepu kosztował mnie 18 dollarów a spowrotem w korkach 25…

Po tym skelpowym maratonie chciałam jeszcze zobaczyć z czystej ciekawości sklep Bloomingdales. Problem w tym że i tym razem źle oceniłam odległość gdyż z hotelu szłam do niego bardzo szybkim krokiem ponad pół godziny…A było już dość późno. Po pół godziny w Bloomingsdales (drogo!) poszłam jeszcze bardziej na wschód aby trafić do Wholefoods gdzie chciałam kupić lemoniadę i herbatę. Niestety nie kupiłam ani jednego ani drugiego gdyż nie było tych rzeczy których chciałam. W drodze powrotnej chcąc złapać taksówkę znów przeszłam całą drogę pieszo gdyż nie jechała ani jedna wolna taksówka…Do hotelu się doczłapałam około 21 a na kolacjęposzłam do dinera który był obok hotelu gdyż na nic innego nie miałam już siły a na sushi po raz trzeci po prostu nie miałam ochoty. Diner (Red Flame czy cośtakiego) był kiepski, co prawda sałaty podają gigantyczne ale hamburgery są średnie. Ten dzieǹ więc upłynął tylko pod znakiem zakupów. I znowu padłam nieżywa spać
No a w środę już czekał na mnie samolot spowrotem do Europy. Wydaje mi się że nie zrobiłam wszystkiego czego chciałam gdyż miałam po prostu za mału czasu…no i może ze trzy godziny za dużo spędziłam w Century 21… Ostatniego dnia jeszcze raz poszłam do Macy’s, spakowałam się, poszłam po ostatnią przepyszną kanapkę do PretàManger (wrap z awokado, szpinakiem, parmezanem, pomidorem, ogórkiem i orzeszkami piniowymi PYCHA!) no i pojechałam taksówką na lotnisko. Wydawało mi się że tak bardzo wcześnie jadę na to lotnisko ale wcale tak nie było gdyż taksówka jechała ponad półtorej godziny (można powiedzieć że był to jeden wielki korek…). Pan taksówkarz przez całą podróż był bardzo miły a gdy zobaczył że dostał niecałe 3 dolary napiwku odjechał nie mówiąc nawet dowidzenia…Tak to już jest.


Samolot Swissu do Zurychu znów prawie cały pełen. Jedzenie odrobinę bardziej zjadliwe niż w Lufthansie ale do zjadliwych też nie należało a poza tym calusienki lot przespałam I obudziłam się dopiero minutę przed lądowaniem w Zurychu…(a tam na lotnisku już nawet Birchermüsli nie było u Sprüngli….dosłownie niedopuszczalne!).







Facyt nowojorskiej wycieczki jest taki że może było trochę za mało czasu na wszystko. Na zakupy w NY można wydać fortunę a sam Nowy Jork jest zwariowany i szalony. Jest prztłaczający, na ulicach przez wielkie budynki prawie nie ma światła słoǹca, wszędzie pełno spalin do tego stopnia że się można nimi zatruć ale Nowy Jork jest też wielki, szalony, kolorowy (nocą), duszny i poprostu trzeba go minimum raz w życiu zobaczyć. I jest to miasto które faktycznei nigdy nie śpi… Myślę że ja teraz przez następne parę lat do Nowego Jorku nie wrócęale z chęcią się wybiorę do Kalifornii, na Florydę czy do Chicago!

Tak mi smutno jak myślę sobieże ta wycieczka którą tak długo planowałam i na którą się tak długo cieszyłam już się skoǹczyła a w zakładce maila pod tytułem podróże same pustki, no i też mi tęskno za moją ukochaną mamą z którą tę podróż odbyłam (wiem wiem stara jestem a za mamą tęsknię) ale następna podróż napewno przyjdzie już niedługo, choć jak na razie żadnych konkretnych planów nie mam.