Madryt


życie jak w Madrycie :)

Pierwszym etapem moich wrześniowych podróży był Madryt.
Podróż zaczęła się w niedzielę na lotnisku w Warszawie i niestety był to kiepski początek gdyż LOT i cała obsługa lotniska (obsługiwane chyba przez LS Services) są bardzo amatorskim przedsięwzięciem i dopiero się uczą jak traktować klientów...wsiadanie do samolotu skończyło się przepychanka i pyskówką (czy widział ktoś kiedyś by ludzi do samolotu wpuszczać jednocześnie z przodu i z tyłu nie zważając na to gdzie pasażer ma miejsce po to aby w samolocie się zrobił wielki korek i przejcie zostało kompletnie zablokowane???) A podczas przepychanek i pyskówek stewardesa stała obok i nie raczyła zareagować by rozwiązać problem...tyle na temat lotu i podróży.

Z lotniska w Madrycie do hotelu dostałam się metrem. Metro jest bardzo dobrze oznakowane, można więc bez problemu dostać się do miasta metrem. Co prawda zajęło mi to ponad godzinę gdyż musiałam się przesiadać 2 razy ale wszystko poszło bardzo sprawnie.

Hotel w którym się zatrzymałam, Catalonia Atocha, jest w pełni godny polecenia. Co prawda może nie zasługuje na te 4 gwiazdki które mówi że ma ale jest czysty, schludny, z dużą łazienką, bardzo dobrze położony w centrum miasta od razu przy stacji metra Anton Martin więc wszędzie można się łatwo dostać. Początkowo nie miałam śniadania w hotelu gdyż za pokój ze śniadaniem życzyli sobie 100 euro więcej ale już na miejscu poinformowano mnie że jest śniadaniowa promocja i można je wykupić za 10 euro wiec się zdecydowałam. Śniadanie w hotelu było bardzo przyzwoite, był duży wybór wędlin, owoców, słodkich wypieków, świeżo wyciskany sok z pomarańczy, jogurty, rożne płatki, jajka, kiełbaski itd. I to wszystko na prawdę dobrze smakowało. Sam hotel też nie był jakoś szalenie drogi gdyż za pokój płaciłam chyba 75 euro na 2 osoby wiec cena do zaakceptowania.

Już pierwszego dnia po zostawieniu walizek w hotelu ruszyłamruszylam zwiedzać miasto.
Jako pierwsze natknęłam się na ogród botaniczny który postanowiłam zwiedzić. Wejście kosztowało 3 euro. Ale niestety ogród ten mnie nie przekonał. Może wrzesień to już za pozna pora na zwiedzanie ogrodu botanicznego gdyż wszystko już było przekwitnięte i do oglądania zostały suche szarobure patyki i parę drzewek...jednym słowem nie polecam! 
Z ogrodu trafiłam na jedna z głównych ulic Madrytu, na Paseo del Prado przy której znajdują się największe muzea, fontanny i inne wielkie budynki. Ulica wygląda imponująco, bardzo szeroka i reprezentacyjna. W sumie pierwszego dnia tak się szwędałam po ulicach bez konkretnego celu, więc sporo już zdążyłam zobaczyć. Co mi się bardzo rzuciło w oczy to przepiękna architektura tego miasta. Te budynki są tak ładne i zdobione takimi detalami ze tylko pozazdrościć!
Z passeo del Prado przeszłam na Gran Via, równie imponująca ulica z drogimi hotelami i sklepami. Gdyż dzień chylił się już ku końcu trzeba było poszukać czegoś na kolacje i trafiłam do baru tapas, jak się okazało po 3 dniach w Madrycie, był to najlepszy posiłek z całych 3 dni! Tapas były dobre (z szynką, z łososiem, krokiety) choć z początku wydawały mi się zbyt drogie, w końcu 26 euro za tapas i 2 wody to dość dumna suma. Jak się potem okazało nie było to ani drogie ani złe jedzenie, ale co do tego później. Gdy kolo 22 wracałam już z bolącymi nogami do hotelu miasto wydawało się dopiero rozkręcać i odżywać. Na ulicach, pomimo niedzieli były takie tłumy że się przejść nie dało. Turyści mieszali się z tubylcami, małe dzieci wszędzie biegały, krzyczały, ludzie gadali i hałasowali. Ulice były tak pełne jak w Luksemburgu podczas uroczystości z okazji urodzin księcia...i to wszystko w niedziele wieczór! Tak się zastanawiałam czy ci ludzi nie pracują w poniedziałek z rana? W mojej szerokości geograficznej w niedziele o 22 godzinie na ulicach nie ma prawie nikogo, wszyscy siedzą grzecznie w domu i szykują się na następny tydzien pracy. Nie w Madrycie! Tak samo następnego dnia z rana. Wstałam już o 7 rano wyjrzałam za okno a tam...pustki! Podczas gdy w innych miastach Europy o 7 rano już się nie da jeździć po mieście bo są takie korki spowodowane tysiącami samochodów z ludźmi spieszącymi się do pracy w centrum Madrytu panują względne pustki!!! Ale w sumie jeśli Hiszpanie w ten sposób pracują ze balują do późna w nocy, i następnego dnia na 10 sobie idą do pracy to zaczynam rozumieć dlaczego muszę płacić ekstra podatek który nazywa się podatkiem solidarnościowym i który idzie właśnie na ratowanie państw w kryzysie...poszli by do domu i zaczęli pracować jak mrówki ;-)
Co mi się również rzuciło w oczy pierwszego dnia to ilość lokali do sprzedania i wynajęcia na mieście, w dosłownie co drugim budynku w oknach wiszą wywieszki "se vende" lub "se aquila"...czyżby to były skutki kryzysu?

Następnego dnia zaczęłam zwiedzanie od długiego spaceru po parku del Retiro. Jest to bardzo ładny, duży park, trochę jak las w środku miasta, w którym Hiszpanie uprawiają jogging, przychodzą na spacery z psami lub po prostu leżą na trawie i się opalają w słoneczne dni (czyli prawie codziennie...swoją drogą jaki to jest niesamowity luksus gdy można każdego dnia rano wstać i zobaczyć niebieskie niebo i słonce a nie budzić się w zachmurzonej wiosce gdzie już od rana chmury są takie jakby miał się zbliżać koniec świata!). W parku del Retiro do zobaczenia są 3 budowle, mianowicie pałac kryształowy, pałacyk w którym są organizowane wystawy sztuki nowoczesnej i pomnik Alfonso XIII przy którym jest jeziorko na którym można wynająć łódeczkę i powiosłować. Tam również spotyka się hiszpańska młodzież aby pogawędzić o życiu i znowu się poopalać. W parku jest spokój, zupełnie jakby nie był w środku miasta. Jest w nim również śliczny ogród różany który wygląda tak słodko ze aż jak z bajki. Jak najbardziej polecam!

Z parku udałam się do Museo del Prado. Jest to największe muzeum w Madrycie w którym są obrazy miedzy innymi takich mistrzów jak Goya, Velazquez, Rubens i Bruegel. Jest ono faktycznie gigantyczne a do tego trzeba dodać że wystawiony jest zaledwie ułamek eksponatów jakimi dysponuje to muzeum. Muzeum del Prado jest tak wielkie ze nie sposób wszystko obejrzeć i zapamiętać. Muzeum  mi się podobało ale było trochę za dużo wszystkiego, czułam się trochę przytłoczona. Myślę że aby wszystko dokładnie tam zobaczyć trzeba tam spędzić cały dzień. Mi zajęło to ponad 2 godziny a i tak wszystkiego nie zobaczyłam.

Po parku i muzeum aż wstyd się przyznać ale wybrałam się do sklepu Abercrombie. Na moja obronę murze jednak powiedzieć że dla odmiany sklep ten był pusty t.z dla odmiany nie było kolejek do wejścia (jak w Hamburgu), nie było 40 minutowych kolejek do przymierzalni (jak w Londynie) i nie było tak niesamowicie duszno jak w Kopenhadze) wiec mogłam tam troszkę poszperać. Gdyby jeszcze nie było tak głośniej muzyki i trochę więcej światła było by nawet przyjemnie, oprócz sprzedawców którzy ani be ani me po angielsku nie rozumieją ale to jest bardzo popularny fenomen w Madrycie, tu prawie nikt nie zna angielskiego nawet w najbardziej turystycznych punktach miasta jak np w punkcie sprzedaży biletów do muzeum del Prado czy też na głównym placu turystycznym w kafejce gdzie jest milion turystów. W ogóle zauważyłam ze Hiszpanom tu w ogóle nie zalezy na opini turystów. Wychodzą z założenia ze turyści są i będą nie zdając sobie chyba sprawy z tego ze właśnie z turystów żyją...Hiszpanie w Madrycie są oschli i wręcz niemili. W innym lokalu musiałam się kłócić aby móc zapłacić kartą, pan powiedział że rachunek jest za mały, podczas gdy maszyna do płacenia karta leżała tuż obok niego. W ogóle jako turysta ma się trochę wrażenie że ci Hiszpanie w Madrycie tylko czyhają na to aby kogoś naciągnąć, troszkę oszukać i to w dość arogancki sposób. Może taki jest urok Madrytu jako stolicy, kto wie.
Po przygodzie w Abercrombie wróciłam na chwile do hotelu by odsapnąć troszkę a potem ruszyłam dalej w miasto, tym razem w cześć ze sklepami (gram via, calle fuencarral), kafejkami, dzielnice gayów i dzielnice troszkę jakby alternatywną by potem z powrotem wrócić na Plaza Sol i zjeść tam kolacje. Co do tej kolacji...aż szkoda pisać. Była to jedna wielka katastrofa by nie powiedzie najgorszy posiłek w moim życiu. Zaraz się wezmę za Tripadvisor i ich baaaardzo obsmaruje. Będzie to pierwsza restauracja jaka ocenię, dotychczas ograniczałam się do oceny hoteli ale ci nie zasłużyli na nic innego. Nie dość ze byli niemili, nie znali angielskiego, jedzenie było naprawdę okropne i niezjadliwe to jeszcze całą noc potem mnie bolał brzuch...zemsta będzie słodka.

We wtorek chciałam iść do Muzeum reina Sofia. Niestety we wtorki muzeum jest zamknięte. Więc musiałam wrócić ostatniego dnia przed odlotem. W zamian zwiedziłam pozostałe zabytki miasta. Pojechałam zobaczyć pałac królewski i katedrę. Pałac jak pałac, wielki, biały, ładny ale i katedra mnie nie zachwyciła jakoś specjalnie. Owszem było to ładne ale bez większego szalu. A propos kościołów, myślałam że w Madrycie, jak i w ogóle w katolickiej Hiszpanii, będzie więcej kościołów. Ale nie ma ich zbyt dużo. Popołudniu zaczęłam już jeździć autobusem aby się dostać z punktu a do punktu b gdyż nogi zaczęły jednak boleć po tak intensywnym chodzeniu poprzednich dni. Niedaleko pałacu usiadłam w małej knajpce by trochę się orzeźwić ice tea i tam dla odmiany był bardzo miły, mówiącybyło po angielsku kelner, było cicho i bosko.

Po kulturze przyszedł czas na troszkę komercji. Poszłam do sklepu Massimo Dutti gdyż myślałam że przez to ze jest to hiszpańska firma upoluje jakiś fajny ciuszek. Niestety okazało się to pomyką. Owszem może jest tam i o euro lub dwa taniej ale te rzeczy jakoś nie mają takiego uroku jak w Luksemburgu czy w Polsce. Miałam wrażenie że były tam same brzydkie ciuchy i to nawet nie było dużego wyboru. Sklep jest stylizowany na fancy i elegancki i jak weszła do niego pani na wysokich szpilkach, farbowana blondyna z droga torebka i z bardzo aroganckim nastawieniem aż się uśmiechnęłam pod nosem gdy zaczęła przymierzać koszulkę za 25 euro...hiszpański kryzys? ;-)
W każdym razie hiszpański Massimo Dutti to pomyłka, chyba ze się trafi na outlet taki jaki jest chyba pod Malaga gdzie te ciuchy są naprawdę śmiesznie tanie wtedy absolutnie się opłaca!

Ponieważ zbliżał się wieczór czas przyszedł by coś zjeść. Pomyślałam sobie ze pójdę w okolice placu Mayor ponieważ mnie tam jeszcze nie było. Plac Mayor i uliczki wokoło niego to jakby stare miasto Madrytu. Jest duży, z ładnymi kamienicami, pomnikiem i masą tak zwanych artystów (niektórzy siedzą w powietrzu, niektórzy grają na instrumentach, inny śpiewają a jeszcze inni założyli kiepski kostium imitujący kota ze Shreka i myślą że to wystarczy...)  którzy chcą wyciągnąć każde euro z kieszeni turysty. Usiadłam sobie w Museo del Jamon myśląc że zjem tam jakieś dobre Jamon lub inne tapas. I oto pomyłka numer dwa. Co prawda było to o niebo lepsze niż kolacja poprzedniego dnia ale kawałek salaty, niedobre crocquetas i kawałek kiepskiej szynki jakoś mnie nie przekonały. Niestety doszłam do wniosku że Hiszpanie do najczystszych nie należą gdyż prawie każda szklanka jaką dostałam miała ślady tłustych palców kelnera lub inne niezbyt ciekawe rzeczy, tak że zawsze zaczynałam od przetarcia szklanki serwetka...Nie będę pisać już o jedzeniu gdyż najzwyczajniej w świecie nie było ono najlepsze. Późnym wieczorem jeszcze trafiłam na targ (mercado San Miguel) gdzie jedzenie wyglądało o niebo lepiej, było bardzo dużo ludzi którzy się zajadali rożnymi tapas, pili wino, gadali i śmiali się. Jeśli będę jeszcze w Madrycie chyba tylko tam będę kupować sobie jedzenie aby potem zrobić jakiś piknik. Targ ten jest otwarty aż do 2 w nocy!
Połaziłam jeszcze po uliczkach, placykach i innych zakątkach gdzie jak zwykle wieczorem były tysiące ludzi!
Ostatniego dnia przed wyjazdem poszłam jeszcze do Museo de Reina Sofia gdzie jest wystawiona sztuka nowoczesna. Jakoś nigdy nie rozumiałam konceptu sztuki nowoczesnej (nie wiem jak rozumieć co artysta chciał wyrazić obrazem który jest pokryty tylko czarna włóczką lub pudelkiem w którym leżą kawałki szkła...). Za to w tym muzeum znajdują się również dość duże zbiory sztuki Picassa warte zobaczenia. Samo muzeum jest w bardzo interesującym budynku, ma taras na czwartym piętrze z którego jest ładny widok i w sumie możne nawet warto się zatrzymać tam na godzinkę. 
Niestety z wizytą w muzeum królowej Zofii mój pobyt w Madrycie już dobiegał końca. Aby zostawić dobre hiszpańskie wrażenie na koniec, w metrze w drodze powrotnej na lotnisko, jakiś przemiły pan (Hiszpan, nie żaden imigrant) próbował okraść moja mamę, więc hiszpańska przygoda w pełni dopełniona, jakby inaczej mogło być? Na szczęście nic mu się nie udało zwinąć z torebki gdyż na wież ku byla tylko butelka wody i jakies ulotki a rzeczy wartościowe były zapięte w oddzielnej kieszonce ale zamieszania było dużo. Po złodziejach niedaleko Barcelony przyszedł w końcu czas na złodzieja z Madrytu. Właśnie dlatego tak jakoś nie czuję Hiszpanii, za dużo rzeczy mi tam pachnie przekrętami, oszustwami i niechlujnością. Mimo że Madryt i Barcelona mi się bardzo podobają jakoś bardziej czuje Włochy, może dlatego ze parę słów po włosku umiem z siebie jeszcze wydobyć ale i tak jakoś Włosi mi się wydaja przyjemniejsi.

Podsumowując mogę polecić każdemu wizytę w Madrycie gdyż jest to bardzo ciekawe miasto. Tak samo mogę polecić hotel Catalonia Atocha. Madryt jest też fajnym miastem na zakupy, jest tam dużo małych ciekawych sklepików jak i zarówno sklepy największych marek. No a w końcu Zara, Desigual, Massimo Dutti to wszystko hiszpanskie sklepy. Myślę ze do Madrytu jeszcze wrócę, ale wtedy wybiorę się też na wycieczkę do Toledo gdyż jest to podobno przepiękne miasto z szalenie ładną starówka. Inne hiszpańskie miasta jakie na pewno jeszcze odwiedzę to Sevilla, Malaga i Santiago de Compostela. Ale to już innym razem :)

A oto fotograficzna relacja z pobytu w Madrycie:

Pomnik Velazqueza 

Muzeum del Prado


Kosciol przy muzeum del prado
ratusz

Architerktura Madrytu


Plac Sol

Park del Retiro



pałac kryształowy

Pomnik Alfonso XIII





Gran Via

Pałac królewski  


Katedra


Plac Mayor 
ratusz w nocy


Następny etap wakacyjnych podróży: lot Frankfurt - Singapur - Bangkok!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz