poniedziałek, 2 listopada 2015

Tylko dwa dni...

W ostatni weekend bardzo spontanicznie poleciałam do Szwajcarii. Była to moja kolejna solo podróż. Niby tylko dwa dni, a jednak najlepsze od bardzo dawna! Czuje się jak po całym urlopie, zupełnie zresetowana.

czwartek, 15 października 2015

Jesienny blues

Ostatnio dość dużo czasu spędzam w Wiedniu, nie tylko w pracy, choć jak już pisałam jestem dość zajęta, ale również trochę mniej mam chętnych do podróży przez co też zaczynam coraz częściej planować że tak powiem solo-wypady :-) Mam też (niestety?) trochę czasu na rozmyślanie o najprzeróżniejszych rzeczach, między innymi o życiu I tego czego od niego oczekuję, jak je spędzieć etc. Lecz nie będę teraz o tym pisać, to raczej temat dla psychologa ;-) lub przynajmniej na bloga zajmującego się tą tematyką ;-)

Owszem w tym roku, a w sumie już za tydzień odwiedzę Sopot na 1 dzień (wkońcu zobaczę Grand Hotel w Sopocie, chciałam to już zrobić od lat!), pojadę jeszcze do domu do Luksemburga, do Aberdeen, odwiedzę Poznań a w grudniu, na co się bardzą cieszę spędzę rodzinne święta w Austrii w Sölden (gdzie mam nadzieje będzie w tym roku trochę śniegu…). Wisienką na torcie będzie Sylwester w Nowym Jorku. Otóż udało mi się kupić bilet za 480 euro, z Luksemburga I to jeszcze Star Alliance. Za to hotele na miejscu są szalenie drogie…Co prawda byłam już parę razy w Nowym Jorku, ale zobaczę tym razem róniewż Philadelphię której jeszcze nie znam.

Nie opuszcza mnie jednak uczzucie iż jeszcze rok temu, a dwa to już na pewno, wszystkie moje podróże były bardziej spontaniczne (choć I tak zaplanowane).  Wszystko było jakby trochę łatwiejsze, lżejsze I sprawiało więcej przyjemności. Nie wiem może ogarnia mnie własnie coroczna jesienna depresja, choć żeby temu zaradzić, próbuję być aktywna w Wiedniu, chodząc na różne eventy (n.p Cirque de Soleil już niedługo, opera etc), robiąc sport (fitness, tenis) etc. Lecz mam wrażenie że robię to aby nie mieć czasu na myśenie o innych rzeczach, chcę zająć swoja głowę tak aby na koniec dnia była tak zmęczona że nie będzie już miała ochoty na dalsze rozmyślenia ;-)

Zaczynam też planować podróż na Spitzbergen. Otóż że moja mama okazała się być jedynym ochotnikiem na ten wyjazd, naprawdopodobniej na początku marca 2016 polecimy zobaczyć Arktykę i zorzę polarną. Podróż najprawdopodobniej odbędzie się przez Oslo gdyż jest to jedna z bardzo niewielu możliwość dostania się do Longyearbyren. Zostaniemy tam z 3-4 dni, w zależności od lotów, ale myślę że to starczy, gdzyż jednak będzie tam baaaaaardzo zimno. No coż, chcąc zobaczyć zorzę polarną trzeba będzie trochę pocierpieć (znalazlam też fenomelany blog o wypadzie na Spitzbergen który tylko mnie do tego wyjazdu jeszcze bardziej zachęcił!) Niemniej jednak cieszę się też na powrót do domu do Luksemburga w marcu 2016. Nie żałuję wyjazdu do Wiednia w żadny sposób gdyż dużo zobaczyłam, troche się poduczyłam, paradoksalnie znowu podszkoliłam…francuski (przez pisanie niezliczonych raportów do Luksemburga), ale już mam ochtę pobyć trochę w moim domku, ciepłym, ładnym, obudzić się w moim łóżku etc.

Własnie uświadomiłam sobie jak nieskładna jest ta notatka, to chyba w najlepsy sposób oddaje mój teraźniejszy stan ducha ale trudno, od czasu do czasu też tak można ;-)

poniedziałek, 12 października 2015

Salzburg

Znów miałam dość długą przerwę w pisaniu, jak zwykle, więcej pracy, mniej podróży, dużo innych spraw na głowie.

W ostatni weekend jednak postanowiłam się ruszyć i pojechać do Salzburga. Bardzo długo narzekałam że bilety pociągowe do Salzburga są takie drogie (100 euro…), więc postanowiłam wsiąść w samochód i tam pojechać (jestem znowu mobilna, muszę przyznać że samochód to dla mnie oznaka wolności I przez te 9 miesięcy w Wiedniu gdy nie miałam samochodu nie należałam do szczęśliwych ludzi …naszczęście teraz wszystko się zmieniło). Swoją drogą może teraz nawet i lepiej nie jechać pociągiem do Salzburga, kto wie czy napewno tam dojedziemy lub nie zostaniemy poproszeni o okazanie paszportu przy wyjściu z pociągu…
Także więc pojechałam do Salzburga. Zaatrzymałam się w hotelu Sheraton Jagdschloss w Hof bei Salzburg. Na początku celowałam w Hotel Sacher lub w Schloss Mönchstein ale były to definitywnie za drogie miejsca. A teraz mogę z całą pewnością powiedzieć że nie żałuje mojej decyzji gdyż Sheraton Jagdschloss okazał się być miescem jak dla mnie stworzonym. Jest on poza miasteczkiem, jest nad jeziorem więc jest dość ładnie położony, obsługa jest przemiła i pomocna, ok mój pokój był trochę zużyty ale za dopłatą były też wyremontowane pokoje, śniadanie było pyszne, parking był za darmo, był fitness i spa. Szczerze mówiąc nie mogę się doczekać by tam wrócić. Wiem że nie wszystkim by się ten hotel podobał ale jak dla mnie był super (gdyby tylko Ameryknaie się jeszcze umieli zachować to była by to już zupełna oaza spokoju).
Salzburg mi się również baaaardzo podobał. Stare miasto jest przeurocze, katedra jest ciekawa, zamek Hohensalzburg królujący nad miastem jest imponujący (koniecznie trzeba wjechać lub wejść na tę górę gdyż widok z góry jest przepiękny), ogrody zamku Mirabell też bardzo urokliwe…Jest to miasto jak dla mnie, taka trochę większa Lucerna gdyby dodać jeszcze góry i jezioro.
 
Co do domu urodzenia Mozarta,coż... Otóż gdy pierwszzy raz przechodziłam obok domu w którym urodził się Mozart, owszem widziałam ładną żółtą kamienicę na starym mieście, ale zobaczyłam w niej tylko sklep Spara…i aż się zdziwiłam czemu taki tłum ludzi robi zdjęcię akurat tej kamienicy i Sparowi…Dopiero po chwili podniosłam głowę trochę wyżej i zobaczyłam o co chodzi….nie wiem jak mogłam za pierwszym razem nie zobaczyć wielkiego napisau „Mozarts Geburtshaus“…

 
W samym centrum starego miasta jest również uliczka z ciekawymi sklepami, jest tam chyba najmniejszzy sklep Louis Vuitton jaki kiedykolwiek widziałam (nawet w Porto Cervo na Sardynii jest chyba większy). Nie żeby tam robiła zakupy, lecz są to bardzo charakterystyczne sklepy które wpadają w oko, a ten był taki malutki że aż miło. Pozatym w mieśćie byłtego dnia rynek, na ktrórym można było kupić owoce, warzywa, wędliny, wypieki…
A propos zakupów, chcąc kupić kurtkę narciarską podjechałam do czegoś co okazało się być outletem…a chciałam tylko znaleść Intersport ;-) Lecz ten outlet również okazał się być bardzo miłym miejscem, cały zadaszony, ludzi wogóle nie było, była cisza i spokój, gigantyczny Intersport gdzie znazałam to czego szukałam...polecam!


Tak że więc mój samotny wypad do Salzburga miał perfekcyjna mieszaknę pomiędzy zwiedzaniem, odpoczynkiem a shoppingiem ;-) Aż się zastanawiam kiedy tam wrócić (plus wpadły mi w oko buty które bym chciałam mieć a przy których doszłam do wniosku że są za drogie…). A więc pożyjemy zobaczymy.

Za tydzień następne austriacke miasto, mianowicie Linz i finał turnieju tenisowego kobiet który się tam odbywa w tym tygodniu!

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Belgrad

Ostatni weekend spędziłam w Belgradzie. Co prawda już raz byłam w Belgradzie ale nie widziałam wtedy absolutnie nic z miasta gdyż był to wyjazd służbowy.
 
Tym razem jednak zwiedziłam całe miasto. Od razu przyznam iż pomimo tego że to miasto nie do końca mnie przekonało, bardzo się cieszę że je lepiej poznałam. Przyleciałam lotem z Wiednia (godzina lotu). Na lotnisku wziełam taksówkę. System jest taki że w hali przylotów, w okienku taksówkowym, trzeba od razu powiedzieć dokąd się chce jechać, wtedy dostajemy voucher który potem dajemy takswókarzowi I jemu również płacimy. Plus tego jest taki że ceny są ustalone z góry i przejazd do miasta kosztuje 1800 dinarów czyli około 15 euro.
Tym razem trafiłam na bardzo miłego taksówkarza który biegle mówił po angielsku. Powiedział mi że w Serbii można dobrze I tanio zjeść ale że nie należy kupować markowych ciuchów bo są one dużo droższe niż na zachodzie, co też się okazało prawdą.
Ponieważ tym razem nie ja organizowałam wyjazd, nie zatrzymałam się w hotelu a w wynajętym przez Airbnb.com mieszkaniu. I choć mieszkanie było jak najbardziej w porządku, 100 % odpowiadało zdjęciom na internecie i było bardzo dobrze położone (ulica Kosovka), ja osobiście nie jestem fanem airbnb. W hotelu mogę bardziej wymagać za te pieniądze które płacę, n.p. jeśli chcę dodatkową poduszkę to o nią proszę, a tutaj jednak cały czas jest się u kogoś w mieszkaniu co powoduje u mnie lekki dyskomfort (choć mieszkanie było samodzielne). Nie chciałabym żeby to zabrzmiało arogancko ale poprostu lepiej czuję się w hotelu.
W Belgradzie zwiedziłam dużą część atrakcji turystycznych. Widziałam oczywiście Kalemegdan. Jest to XVII wieczna fortyfikacja która jest położona w dość dużym parku. Znajdziemy tam różne twierdze, wieże i muzea (na przykład museum wojskowe). Z parku jest dość ładny widok na ujście rzeki Sawy do Dunaju. W parku można usiąść, odpoczać, jest to rówież miejsce bardzo popularne wśród rodzin z dziećmi. W każdym razie jest to must-see Belgradu. W centrum należy też przejść się deptakiem Knez Mihailova. Są tam różne sklepy, restauracje I kawiarnie.
Pozatym warto zobaczyć cerkwię św. Sawy. Jest to ponoć jedna z największych świątyń prawosławnych na świecie, a napewno największa na Bałkanach. Ciekawa, choć bardzo turystyczna jest też uliczka Skadarlija. Jest tam pełno restauracji i kafejek. Warto jeszcze zobaczyć parlament i cerkiew św. Marka.
Pozatym w Belgradzie jest do zwiedzenia dużo muzeów (np. Etnograficzne I lotnicze) jak i zoo. Lecz te atrackje już pominełam.
Polecam zrobienie tury turystcznym tramwajem który raz dziennie (w soboty o 18) obwozi nas po mieście z przewodnikiem (tury organizowane przez biuro turystyczne). Za przejażdżkę nie trzeba płacić, choć teoretycznie trzeba się na ten tramwaj zapisać bo miejsca są ograniczone (jeśli mamy szczęście to I bez zapisywanie się nas wezmą). Przewodnik opowiada dość ciekawe rzeczy a tramwaj jedzie w miejsca w które pieszo się nie wybierzemy (dworzec, stary budynek ministerwa obrony zbombardowany przez Nato w 1999 roku etc). Polecam!
Widziałam dużo ale Belgrad mnie nie przekonał. Wydal mi się za szary, za smutny, choć na ulicach jest pełno młodych ludzi. Z jednej strony wydaje mi się to byc młode miasto, ale z drugiej nie czuć w nim chęci do życia. Niby jest ładnie położone nad Sawą I Dunajem, ale jest niezadbane. Architekturalnie wydaje mi się być pomieszaniem z poplątaniem, tak jak by nie było w tym mieście jednej myśli przedowniej. Wydajemi się że Belgrad dopiero rozwija swój przemysł turystyczny ale jest jeszcze dużo do zrobienia.
Z kolei jedzeniowo jest bardzo ciekawo (i tanio). Byłam w restauracji Zavicaj I jadłam jagnięcinę, była przepyszna. Rówież przystawki, sery i wędliny były bardzo dobre. Również obsługa była bardzo miła i pomocna. Widać że liczą na napiwek, ale też się na niego starają. Z kolei na śniadanie poszłam do hotelu Moskva, gdzie również była niesamowicie miła obsługa ale ceny jak na Belgrad napewno bardzo wysokie. Chociaż jeśli kelner poza godzinami śniadaniowymi potrafi wyczarować pełne śniadanie z omletem, serem, sałatkami etc to myślę że warto za to zapłacić 15 euro za osobę.
Myślę że nie muszę już długo wracać do Belgradu. Tak jak już pisałam, czegoś mi w tym mieście brakuje, trochę życia, troche porządku, trochę koloru…Z drugiej strony podobno Belgrad jest okrzyknięty imprezową stolicą Europy, ale tego akurat nie doświadczyłam.
Co mnie najbardziej ruszyło podczas mojego pobytu w Belgradzie to były 2 parki w okolicy dworca. Były tam rozbite całe miasteczka uchodźców z Syrii i Afganistanu którzy czekali na to aby móc wyruszy dalej w kierunku Europy zachodniej. Widzieć całe rodziny z dziećmi koczujące w parku (większość to jednak młodzi mężczyni) to jednak co innego niż obrazek w telewizji czy gazecie. No i trzeba też pomyśleć ile ci ludzi już musieli przeżyć aby wogóle się znaleść w tym parku w Belgradzie. Podobno stosunek Serbów do tych uchodźców jest pozytywny, ludzie przynoszą im jedzenie i ubrania, jednak Serbowie wiedzą że jest to sytuacja przejściowa I że ci luddzie chcą się dostać dalej do Europy zachodniej. Tak jak uważam że Europa nie może przyjąć wszystkich, tak samo też uważam że tym ludziom, Syryjczkom uciekających przed wojną trzeba pomóc…
Duże wrażenie na mnie zrobił też zbombardowany przez Nato w 1999 roku budynek ministerstwa obrony. Dziwię się czemu Serbowie nic z nim nie zrobili i że on dalej tak sobie stoi w środku miasta…Jednak daje do myślenia że jeszcze 16 lat temu była tam wojna. Przyznam się bez bicia że przed tym wyjazdem sama nie dużo wiedziałam o Serbii I kojarzyła ona mi się z wojną w byłej Jugosławji, Djokovicem I Ana Ivanovic…Teraz już wiem troszkę więcej, ale im więcej wiem o Serbii, tym bardziej dochodzę do wniosku jak mało wiem o Bałkanach. No a przecież napewno jest tam dużo ciekawych miejsc do odkrycia…czyli mam jeszcze dużo do nadrobienia (może nastęone będzie Sarajewo?)!

wtorek, 18 sierpnia 2015

Pisa, Siena, Lucca...

Skończył mi się właśnie letni urlop. Większość czasu spędziłam w domu załatwiając sprawy administracyjne ale 3 dni spędziłam w Toskanii I o tym chciałam dziś napisać (inaczej znowu nic nie napiszę bo następny prawdziwy wyjazd dopiero za miesiąc do Mediolanu na expo).
Otóż tradycyjnie już poleciałam do Pisy I tam spędziłam jeden dzień. Tradycyjnie też poszlam do Osteria Toscana na kolację gdzie jedzenie znowu było bardzo dobre. Choć myślę że Pisy mi już teraz na długo starczy, ile wkońcu można chodzić wokół krzywej wieży? :-)
Następnego dnia pojechałam równie tradycjnie do Sieny na kolację :D Przedtem zachaczyłam o outlet w Leccio (The Mall). Jest to fajny outlet, z trochę bardziej luksusowymi markami gdzie jest niestety milliard dość głośnych I przepychających się Azjatów…ktrórzy oczywiście kupują dutyfree I przez to kolejki do kasy są niemiłosiernie długie…W outlecie można coś dobrego przekąsić w Café Gucci :-)
W Sienie tradycjynie zatrzymałam się w NH Excelsior i poszłam na kolację do Tre Cristi. Jedzenie jak zwykle bardzo dobre, obsługa miła (choć tym razem już nie było voce amici bo mój kelner zmienił pracę, trzeba było więc płacić pełną cenę). Przy okazji dowiedziałam się iż w Mediolanie jest również restauracja Tre Cristi, I po zguglowaniu jej wydaje mi się ona dużo bardziej nowoczesna i elegancka niż ta w Sienie. Zobaczę może ją spróbuję…
Ostatniego dnia za to wprowadziłam nowy element do moich toskańskich wycieczek i odwiedziłam miasteczko Lucca. I byłam bardzo mile zaskoczona. Lucca jest bardzo ładnym miasteczkiem, z małymi uliczkami, kościołami i placykami. Wszystko można przejść na nogach, I obojętnie jak długo nie będziemy chodzić po miasteczku I tak w pewnym momencie wyjdziemy w znanym nam już miejscu.
W Lucce zatrzymałam się w hotelu Best Western, co było małym błędem gdyż ten hotel jest oddalony od starego miasta o 2 km. Idzie się niezbyt ciekawą drogą tak z pół godziny pieszo. W dzień pracujący może I jeździ tam jakiś autobus ale 15 sierpnia trudno było cokolwiek uświadczyć. Także więc raz przeszłam tę trasę pieszo, raz taksówką z dworca (10 euro) I raz samochodem. Hotel standardowy, nic specjlanego, ma bezpłatny parking I dość dzwiną obsługę.
Przyznam że w Lucce bardzo czekałam na kolację. Wybrałam Osteria Il Mecenate a Lucca polecaną przez przez BiB Gourmand. I szczerze się na niej zawiodłam…w sumie pierwszy raz się zawiodłam na BiB Gourmand….Przystawka (carpaccio) owszem była poprawna ale danie główne (zapiekane kwiaty cukini z mięsem) było totalnie bez smaku…Nawet desery o których ludzie pisali że są takie znakomite były tez raczej tylko poprawne…Także więc nie polecam…Myśle że są lepsze miejsca do jedzenia w Lucce. Są jeszcze 2 inne restaucje z BiB Gourmand jak I chyba 1 lub 2 z gwiazdką Michelina, może uda mi się je kiedyś spróbować.
Następnego dnia niestety już trzeba było wracać do domu, no I odrazu potem do Wiednia gdzie jak na razie lato robi przerwę I jest miłe 20 stopni!
Jeszcze chciałam się podzielić mała anektodą na temat hoteli Accora. Otóż przed wylotem do Pisy zatrzymałam się w moim ulubionym hotelu Sofitel Europe w Brukseli. Ponieważ komisja europejska jest zamknięta przez cały sierpień I nie ma żadnych spotkań, ceny w Sofitelu są bardzo przyzwoite. Chcąc zrobić eksperyment zabukowałam pokój Luxury za całe 160 euro. Z moją platynową kartą accora zawsze dostaję upgrady do lepszych pokoi, także I tym razem liczyłam na upgrade, ale już do suity ponieważ nie ma lepszego pokoju niż luxury, potem zaczynają się już tylko suity. No I się lekko rozczarowałam…nie dostałam upgradu du suity tylko pokój luxury za który tym razem zapłaciłam (z reguły dostawałam ten pokoj z upgradu). Napisałam już do accora aby spytać się czy są wogóle upgrady do suity czy nie…zobaczymy czy dostanę odpowiedź. Choć przyznam że byłam troszkę zawiedziona…

piątek, 24 lipca 2015

Mało podróży, mało….

Ostatnio znów dość mało piszę gdyż dość mało poodróżuję…Tak jakoś wyszło. Co prawda byłam 2 tydgonie temu na Sardynii przez 2 dni ale przez całe dwa dni leżałam na plaży i na campingu więc nie było nic do opowiadania. Teraz też niby urlop z pracy jest, ale jakoś nie było chętnych do wyjazdu…pozatym ostatnio dużo pracowałam I do tego doszły pewne kłopoty domowe…
Jak tak teraz o tym myślę to w sumie kwalifikuje się to wszystko do dalekiego wyjazdu na odpoczynek gdyż w sierpniu podczas mojego urlopu też będę zajęta w sumie niezbyt fajnymi rzeczami…No a potem urlopu nie będzie do Bożego narodzenia…ojej muszę coś zrobić aby nie wpaść w depresję :D
Kupiłam właśnie bilet z Wiednia do Luksemburga na sierpień. I to a propos tego chciałam się z wami podzielić. Otóż Luxair, jak zawsze ceny ma horendalne. Najtańszy okazał się Swiss przez Zurych…ALE jak zobaczyłam nową stronę Swissu, od razu mi się odcheciało kupować na niej bilet lotniczy. Strona Swissu teraz przypomina stronę starego Ryanaira…nie dość że Swiss jako pierwszy wprowadził płatny bagaż, to chce 17 euro za miejsce z przodu samolotu, poczym jeszcze chce nam sprzedać ubezpieczenie, jedzenie, wygodne siedzenie a nawet jakąś niespodziankę…także zamknełam tę stronę, poszłam do Lufthansy gdzie co prawda zapłaciłam 20 euro więcej ale gdzie podczas kupna biletu nie czułam nie nahalnie popędzana do kupna miliona innych serwisów. Żeby było weselej kupiłam lepsze połaczenie I to w jedną stronę również Swissem…
Trochę się rozczarowałam Swissem….ja rozumiem że wprowadzają płatny bagaż (nie, w sumie nie rozumiem ale ok…) ale żeby jeszcze sięgać po metody ryanaira I na głównej stronie sprzedawać million innych serwisów…? Ciekawe co Lufthansa wymyśli…Także dziś się po raz pierwszy od dawna zawiodłam na Swissie…wiem że to tylko moje zdanie ale wydaje mi się że większość Frequent Travellerów odczuje to podobnie…

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Budapeszt po raz pierwszy!

Od mojego powrotu z Budapesztu minął już co prawda cały tydzień ale dopiero teraz mogę coś na ten temat napisać.
Otóż z Wiednia do Budapesztu wybrałam się pociągiem. Z dworca głównego jedzie się troszkę więcej niż 2 i pół godziny. Mój problem polegałna tym iż pomimo rezerwacji miejsca miałam problemy ze znalezieniem miejsca gdyż wszyscy siedzieli na nie swoich miejscach…a że na moim zarezerwowanym miejscu siedziało dwóch byśków trochę się wahałam ich z tamtąd wygonić…chaos totalny (a im głębiej pociąg wjeżdżał w Węgry tym bardziej chaosu przybywało…).
W każdym razie, po dotarciu do Budapesztu pojawił się następny problem…dojazd do hotelu. Podróżując z walkizką chciałam wziąć taksówkę do hotelu, jedzie się może 7-8 minut. To okazało się dużym błędem…żaden taksówkarz nie chcial włączyć taksometru…wszyscy chcieli jakąś wielką kwotę. Pozatym wszyscy chcieli tylko euro! Ciekawe co im tak przeszkadza w forintach…Na szczęście nie dałam się tak perfidnie oszukać i podtreptałam do metra…ale muszę powiedzieć iż zrobiło to na mnie strasznie złe pierwsze wrażenie i miałam ochotę wrócić do cywilizowanego Wiednia…

Po dotarciu do hotelu i przejściu się po ścisłym centrum na szczęście mi się humor poprawił i miasto zaczeło mi się podobać. Główne ulice centrum po  stronie Pesztu, te ze sklepami, z knajpkami, z katedrą Stefana, z parkiem, są bardzo ładne. Również starówka po drugiej stronie Dunaju (Buda) bardzo mi się podobała, z galerią narodową, kolejką na górę, z kościołem Macieja i basztą rybaków…Pozatym parlament i muzeum etnograficzne (po stornie Pesztu) no i oczywiście most łańcuchowy…wszystko bardzo ładnie zadbane i utrzymane. Zupełnie coś innego niż w okolicach dworca. Taki trochę mały Wiedeń. Radzę poprostu połazić po uliczkach starego miasta, tak samo wokół parlamentu i centralnych uliczek…od tak bez planu. Scisłe centrum nie jest duże, wszędzie można dojść pieszo i nie da się tam zgubić, więc jest to bardzo przyjazne zwiedzaniu na pieszo.

Zatrzymałam się w hotelu Sofitel (tak tak wiem nie warto być zakładnikiem accora ale chciałam wypróbować salonik sofitela do którego tam mam wstęp) który w sumie mogę polecić z bardzo spokojnym sumieniem. Jest to może nie najnowszy hotel, ale jest bardzo porządny, ma bardzo miłą obsługę, dobre śniadanie i dość ładne pokoje (choć fakt przydało by im się odświeżenie). Polecam też dopłacić do pokoju z widokiem gdyż pokoje mają duże okna a wieczorny widok na most łańcuchowy i stare miasto jest naprawdę piękny.
Co do jedzenia zdecydowanie odradzam jedzenie na starym mieście. Lepiej się przygotować i zguglować parę ciekawych miejsc gdzie dają dobrze jeść. Ja jedną kolację miałam węgierską a drugą…japońską ! Pierwsza kolacja była w restauracji Rezkakas. Niby restauracja w dość turystycznym miejscu ale jedzenie było przepyszne ! Gulasz, zupa gulasz, kaczka, jagnięcina…wszystko rozpływało się w ustach ! Do tego miła obsługa dobrze mówiąca po angielsku i dobre napoje. Gorąco polecam ! Druga kolacja miała miejsce w Nobu (tym samym co w Londynie etc). Jedzenie tam było dość drogie, jak na Węgry to napewno bardzo drogie, ale było bardzo miło. Nie było to ani sztywne miejsce ani zbytnio eleganckie. Ale jedzenie ? Poezja…tuńczyk, tatar z toro, ryby na najlepszych sosach świata (mango, imbir, soja), krewetki…a desery ? Mistrzowsto świata ! Na serio ! Polecam zarezerwować stolik gdyż było taam dość dużo ludzi (pełna knajpa !). Aż się robię głodna na samą myśl o tych pysznościach ! Szczerze mówiąc nie spodziewałam się tak dobrze zjeść w Budapeszcie !

 
Na zakończenie miałam jeszcze przygodę z kupnem biltu na pociąg spowrotem do Wiednia…otóż na dworcu trzeba iść do odzielnego biura aby kupic bilet na pociąg międzynarodowy…w tym biurze jest około 2 otwartych okienek i z 30-40 osób (gdy przyszlam i wziełam numerek miałam przed sobą ponad 30 osób…). Czekania strasznie dużo…duszno w tym biurze i dość niemiła obsługa…a to wszystko w rozpadającym się drowcu…coś à la Polska w latach 90…Tak generalnie, i mimo ładnej starówki, mam wrażenie że  Węgry się zatrzymały w rozwoju…Wydaje mi się że teraz są gdzieś z 10 do 15 lat za Polską…oczywiście trzeba wziąć pod uwagę kto już od ładnych paru lat na Węgrzech rządzi…nawet nie mieszkająć w Polsce jak sobie pomyślę że większość ludzi w Polsce ostatnio zagłowosała na partię która chce zrobić z Warszawy drugi Budapeszt to sie nóż w kieszeni otwiera…ale nic piszę przecież podróżniczego a nie politycznego bloga.

piątek, 29 maja 2015

Oh Canada...!

Znowu zbyt długo nie pisałam, ale przez ostatnie tygodnie byłam dosyć zajęta.

Otóż już grubo ponad tydzień temu wróciłam z Kanady. Kanada tym razem okazała się dość łaskawa jeśli chodzi o zmianę czasu, co prawda pierwszego dnia obudziałam się dość wcześnie ale pozatym nie miałam większych problemów ze zmianą czasu.

Zacznijmy jednak od początku. Parę dni przed wylotem do Kanady Swiss przysłał mi email z wiadomością że mogę dać ofertę na upgrade do busisness klasy. Myśląc iż nic nie tracę dając najniższą z możliwych ofert, zdecydowałam się zapronowoać swissowi 380 franków za upgrade do business. Moje zdziwienie było dość duże gdy na 5 dni przed odlotem otrzymałam znów maila od Swissu z akceptacją mojej oferty i przebukowaniem mnie do business klasy za 380 franków ! W sumie nawet bardzo się ucieszyłam bo wkońcu nie codziennie mogę lecieć business klasą. Ok musialam za to dopłacić ale w sumie było warto. Moje zdziwienie było jeszcz większe gdy to samo się zdarzyło w drodze powrotej ! W sumie więc za dopłatą 760 franków leciałam w obydwie strony w dość luksusowych warunkach. Co prawda jak przyszedł wyciąg z karty kredytowej zastanawiłam się przez chwilę czy było warto, no ale przyznam że definitywnie było. Doszłam do wniosku że więcej miejsca i wygodniejsze siedzenie na 8 godzinnym locie są dość dużo warte. 

W Kanadzie w sumie spędziłam parę dni (za mało aby sie przyznawać!). Po przylocie do Montrealu, spędziłam tam też pierwszą noc. Spałam w hotelu Queen Elizabeth ale od razu powiem iż jest on nie warty ceny której za niego chcą. Hotel jest ładny, ale pokoje są małe, obsługa z nóg nie zwala, salonik executive też taki dość przeciętny…Myślę że lepiej iść do jednego z małych i tańszych hotelów boutique które są na przykład w vieux port. Nie próżnując poszłam od razu pierwszego wieczoru na spacer do vieux port i na małą kolację.

Następnego dnia od rana połaziłam po mieście, byłam na campusie uniwersystetu McGill, doszłam aż do polskiego konsulatu :-) a tamtąd zeszłam w dół, i ulicą zakupową Saint Catherine wróciłam do hotelu. Trochę miałam wrażenie że ludzie nie wiedzieli w jakim języku do mnie mówić, wydaję mi się iż konfudował ich mój nie-kadandyjski francuski a z drugiej strony dość nie-amerykański angielski (ile razy już słyszałam że mam australijski akcent…). W sumie śmiesznie :-) Ponieważ była dość ładna pogoda zjadłam lunch na tarasie na dachu hotelu Nelligan, bardzo polecam, dość dobre przekąski, ładny widok na miasto i miła obsługa.

Popołudniu tego dnia pojechałam pociągiem do Ottawy. Ponieważ miałam dość dużą walizkę musiałam wykupić bilet w 1 klasie pociągu gdyż w Kanadzie w pociągu też mierzą i ważą bagaż, tak jak u nas w samolotach. Do 2 klasy można wziąc tylko do 18 kilo. A do 1 można wziąc chyba 2 razy po 23 kilo…Tak więc zobaczyłam 1 klasę kanadyjskich pociągów. To też było nie lada przeżycie gdyż w tym pociągu normalnie serwują ciepłe jedzenie, picie, alkohole i to wszystko jest w cenie biletu. Jedzenie nie było jakieś najlepsze ale mogło być. Zaskoczyło mnie jak Kanadyjczycy dookoła mnie wszystko zajadali i przedewszystkim jakie ilość alkoholu wypijali przez 2 godziny w pociągu (a wybór był duży, gin, wino, piwo, rum i nie wiem co tam jeszcze wszystko było…).


W Ottawie stacja kolejowa jest troszkę poza miastem. Najwygodniej wziąć taksówkę aby dostać się do hotelu. W Ottawie zatrzymałam się w Château Laurier (wiem wiem był to dość luksusowy wyjazd…). Ten hotel bardzo mi się podobał i przypominał mi Château Frontenac w Quebecu. Hotel był super. Miałam świetny pokój, salonik był dużo lepszy, obsługa była bardzo miła…Wszystko się zgadzało w tym hotelu.

Ottawa jest miastem dość dziwnym które jednak mi się bardzo podobało. Z jednej strony są biura urzędników, parlament, sąd najwyższy, z drugiej strony rzeki jest hotel a za hotelem « centrum » miasta, gdzie są sklepy, market i mnóstwo restauracji. Wszystkie restauracje są jednak bardzo amerykańskie. To znaczy oczywiście jest włoska knajpka, meksykańska, sushi, amerykańska, francuska etc. To wszystko jest jednak w bardzo amerykańskim stylu i pysznego jedzenia tam nie zjemy. Ale faktor fun definitywnie jest.

W Ottawie można zwiedzieć parlament. Trzeba do tego zapopatrzeć się w bilety. Są one darmowe, trzeba je odebrać na konkretną godzinę w visitor Center na przeciwko parlamentu. Tury organizowane są po angielsku i po francusku. Ja nie przepadam za zorganizowanymi wycieczkami ale parlament warto zobaczyć. Równie za darmo można zwiedzieć sąd najwyższy. Jets to bardzo ciekawe poniważ nawet rozprawy są dostępne dla publiczność więc byłam częściowo na rozprawie najwyższego sądu w Kanadzie :-)

Warto też się przejść nad rzeką i pójść do jednego z Muzeum ale na to niestety już mi brakło czasu a szkoda mogłabym zostać jeszcze jedną noc w Ottawie.


Z Ottawy wróciłam ponownie na półtora dnia do Montrealu. Tam zobaczyłam stadion, poszwędałam się po sklepach, pojechałam troszkę na północ miasta. Zjadłam kolację u Cafe Stash (gołąbki lecz niestety były za ciężkie dla mnie ale za to pierogi były hitem !) a na drugi dzień miałam iść do the Keg lecz wkońcu po długich przebojach wylądowałam w steakhouse vieux port i może nawet tak się lepiej stało. Wieczór zaliczam do bardzo udanych. Pozatym muszę ostrzec iż nie wszystkie, a tak szczerze mówiąc, bardzo mało restauracji w vieux port działa według systemu « bring your own bottle » tak aby można na przykład przyjść z własnym winem i zapłacić tylko korkowe. Wydawało mi się że więcej restauracji działa w ten sposób.

Byłam za to w bardzo fajnej kawiarni, Cafe des Chats. Jest to kawiarnia w której królują koty, śpią sobie, oczekują głaskania i czułości a jednocześnie spokoju. Dają tam dobrą domową mrożoną herbatę i dość dobre ciastka. Polecam !



Dwie ostatnie noce w Montrealu spałam w Sofitelu. Hotel mogę absolutnie polecić. Dostałam pokój na najwyższym piętrze z super widokiem, super miła obsługa, duża łazienka, dobre śniadanie i nie aż tak wygórowane ceny. Do tego dość fajny bar na dole z dobrymi drinkami. Bardzo polecam.


Niestety dość szybko nadeszła pora powrotu i mojej podróżniczej odysei gdzyż leciałam Montreal – Zurych – Bruksela – Wiedeń…do tego musiałam 6 godzin czekać w Brukseli. Po przylocie do Wiednia byłam tak zmęczona iż nie zważając na różnicę czasu, walnełam się do łóżka i spałam przez 12 godzin !


czwartek, 30 kwietnia 2015

Nowa Lucerna

Otóż niedawno wróciłam z weekendu w Szwajcajii. Weekend jak zawsze superowy i za krótki…Lot do Zurychu był bezproblemowy choć cały czas zaskakuje mnie ilość podróżujących ludzi…te samoloty latają tak pełne że aż trudno w to uwierzyć…pomijam to iż siedząc w samolocie znowu zastanawiałam się jak to możliwe że taki cieżki potwór może wznieść się w powietrze i lecieć (wiem wiem prawa fizyki i te rzeczy, ale dla prawnika to prawie magia !)

Pierwszą noc spędziłam w Swissotel w oerlikon. Hotel bardzo porządny, śniadanie bardzo smaczne, obsługa przemiła (aż za, ile oni mogą sie uśmiechać ???) więc jak najbardziej godny polecenia. Dodatkowo hotel ma basen na 32 piętrze więc pływając możemy podziwiać widoki na cały Zurych.

W sobotę rano po krótkim spacerze po Zurychu pojechałam do Lucerny. Niedawno odkryłam że szwajcarska kolej, SBB, na niektóre połączenia sprzedaje bilety za pół ceny (a ponieważ bilety kolejowe w Szwajcarji są drogie jest to bardzo przydatne !). Bilety nazywają się Sparbillet i można je kupiić tylko na stronie internetowej SBB na wybrane połączenia. W ten sposób bilet z Zurychu do Lucerny nie kosztuje już 25 franków w jedną stronę tylko 12.50 a to już coś (Sparbillet działa nawet z Halbtax !).

W Lucernie w ten weekend było szaleństwo ! Przez całą sobotę były bieg miejski. Najpierw biegły rodziny z malutkimi dziećmi, potem z większymi, potem nastolatkowie, potem już tak na poważnie biegacze na czas etc. Od południa do wieczoru się cały czas coś działo. Ludzi było bardzo dużo, pogoda też w miarę dopisywała. Jednym słowem super ! Usiadłam sobie na promenadzie, w Hotel des Alpes, byłam w Opusie, pochodziłam po starym mieście (nota bene sklepy w sobotę w Lucernie zamykają jużo 16 !!!!!) i byłam nad jeziorem.

Niby te same rzeczy które zawsze robię w Lucernie ale tym razem były dwie zmiany. Pierwsza dotyczyła noclegu. Otóż odkąd zaczęłam studia w Lucernie w 2004 zawsze przechodziłam obok The Hotel i zawsze byłam bardzo ciekawa jak jest w środku. Od tego czzasu oczywiście dużo już widziałam i może te 10 lat temu bym była bardziej zafascynowana tym miejscem, niemniej jednak od zawsze chciałam się tam zatrzymać. I wkońcu to zrobiłam. Zeby była pełna jasność nie żałuję tego. W The Hotel każdy pokój ma na suficie obrazy, każdy sufit jest inny. Według sufitu jest potem urządzany cały pokój. Otóż mi się trafił bardzo ciemny wręcz mroczny pokój. Był duży, miał ciemny parkiet, bardzo ciemno zielono-szare ściany a na suficie była scena z jakiegoś filmu (nie pamiętam tytułu)  gdzie dość skąpo ubrana kobieta miała lufę przy głowie…odrazu zaznaczam że inne pokoje miały inny temat, niektóre szły nawet w róż ! Pokój był więc dość ciemny, za to łazienka była super. Była ona duża, przestronna, z wielkim oknem wychodzącym na balkon a w dali w prysznicu widać było górę Pilatus. Moje ulubione miejsce w tym hotelu ! Hotel napewno warto zobaczyć, jest to przeżycie, ale nastęonym razdem będę celować w Hotel des balances lub w Schweizerhof jeśli będą jakieś ekscytujące promocje !
 
Druga zmiana dotyczyła kolacji. Z reguły chodzę na fondue…Tym razem zrezygnowałam z fondue i poszłam do restauracji Wiederkehr. Warto było !!!! To jedzenie było jak dla mnie najlepszym jedzeniem które jadłam od bardzo bardzo dawna…chyba od Tasmanii ! Nie piszę bloga kulnarnego więc nie będę się tu rozpisywać ale jadłam zupę rybną, carpaccio z łosisia z homarem i solę ze szparagami. Wszystko smakowało fenomenalnie ! Nie jest to miejsca tanie, ani miejsce w centrum gdzie jest million turystów, jest to przy Löwenstrasse i ma tylko parę stolików. Ale jedzenie jest tak dobre że nie wiem jak to opisać. Aż dam jedno zdjęcie !

W niedzielę z kolei byłam na bruchu w opusie (żeby nie płacić za śniadanie w hotelu) i bruch też był całkiem całkiem. Byłduży wybór jedzenia, od marynowanych warzyw, po jajka, wędliny, roesti, szwajcarskie sery i przeróżne desery. To wszystko za 39 franków za osobę, a jak na Szwajcarję to prawie że humanitarna cena ! Polecam.

Powrót do Wiednia także był bezproblemowy, w samolocie siedziałam dla odmiany przy oknie i gapiłam się na przepiękne Alpy…



Wiem że to zabrzmi szalenie ale w piątek kieruję się ku Sardynii !!!


środa, 15 kwietnia 2015

Bella Toscana

W niedzielę wróciłam z mojego świątecznego urlopu. Swięta spędziłam w Polsce, a dokładniej pod Jelenią Górą, potem poleciałam z Warszawy do Luksemburga, potem na weekend do Toskanii no i spowrotem do Wiednia. Trochę się nalatałam samolotami, do tego stopnia że przed lądowaniem w Wiedniu mi ulżyło na samą myśl że nie muszę w ten weekend znowu wsiadać do samolotu. Ale już za tydzień zrobię to z dużą chęcią aby się udać do Zurychu i Lucerny !
Ryanair boeing 737-800
Wrócimy jednak do ostniego weekendu. Poleciałam Ryanairem z Charleroi do Pisy. Ponieważ lot i tak jest wieczorny (21.15h) a do tego był opóźniony, w samolocie od razu poszłam spać. Ryanair wprowadził politykę cichych lotów wieczornych jak i porannych to znaczy że nie sprzedają co chwila jakiś bzdur i nie straszą co chwila pasażerów przez mikrofon. Sam koncept jest bardzo dobry. Lecz jego wykonanie przez włoską załogę samolotu Ryanaira było bardzo dalekie od zamierzonego celu…Otóż co prawda stewardzi nic co chwilę nie sprzedawali, oni sami zachowywali się jednak strasznie głośno…siedziałam w drugim rzędzie i dosłownie nie mogłam wytrzymać od tego ich głośnego gadania…czy naprawdę nie da się między sobą rozmawiać cicho ???
Po przylocie do Pizy,  tradycyjnie zatrzymałam się w hotelu NH na dworcu. Tym razem jednak do hotelu zawiozła mnie taksówka, niby prywatna, ale jednak zbiorowa…kierowca chciał 10 euro od pary…A że byli inny ludzie plus jakiś inny pasażer w taksówce, za 5 euro od łepka dostałam się do hotelu. Myślę iż nigdy się nie dowiem ile ta taksówka miałaby oficjalnie kosztować…
Następnego dnia nastomiast po małym śniadaniu w hotelu wynajełam samochód (znowu na lotnisku). Tym razem na lotnisko dostałam się już autobusem za 2 euro…Z tego co pamiętam w Pisie mieli otworzyć pociąg na lotnisko…gdzie on się podział ? Niby miał już jeździć od grudnia zeszłego roku ?
Moją limuzyną którą tym razem okazał się być Opel Corsa (o zgrzoro, ten samochód nawet na drugim biegu jakoś nie chciał jechać…) udałam się do przypadkowo odkrytego (przyznaje że nie przeze mnie) outletu w Leccio. Jest to dość miły, nie za duży outlet w środku toskańskiej wsi, położony bardzo idylicznie, zrobiony pod aziatyckich turystów, sprzedających dość drogie marki typu Gucci, Armani, Prada, YSL etc. Naprawdę jak na outlet to miejsce okazało się być dość miłe i przystępne. Jeśli jest się w okolicy polecam, ale ostrzegam że w dużo sklepach nie można płacić kartą American Express co mnie lekko zdenerwowało…przyjmują tylko Visę, Master etc, a nie Amex…Jest tam też kawiarni która nazywa się Gucci Cafe i jest dość miłym miejscem gdzie można nawet coś dobrego przekąsić. Po zakupie butów udałam się dalej do San Gimignano.
San Gimignano to przepiękne toskańskie miasteczko, co prawda malutkie (rozumiem teraz czemu większość osób tam jedzie tylko na parę godzin) ale naprawdę warte odwiedzenia. Więkoszość budynków pochodzi z 13 wieku! Są małe wąskie uliczki, górki, pagórki, niesamowite widoki na Toskanię, ładny park, przepiękne punkty widokowe, małe kafejki, restauracje, lodziarnie…wszystko czego dusza zapragnie. Trzeba poprostu połazić gdzie nas oczy poniosą, tak bez ładu i składu.
Gdzie się zatrzymać w San Gimignano ? Cóż jeśli lubicie Bed & Breakfast polecam Le Unidici Lune. Właściciel jest miły, pomocny, pokoje są ładnie udekorowane, łazienka czysta. Ja chyba nie jestem fanem BBs gdyż chyba jednak nie lubię jak mi ktoś (czytaj własciciel) chce włazić na głowę swoimi dobrymi radami ale objektywnie nie mogę nic złego powiedzieć o tym miejscu, wręcz przeciwnie. Nie mój styl ale warte polecenia.
Gdzie zjeść w San Gimignano ? Spróbowałam jedno miejsce, Osteria Carcere. Jedzenie było smaczne, kelner miły, wystrój ładny, wszystko tak jak miało być. Polecam !
 
W drodze powrotnej zahaczyłam o miasteczko Volterra. Tak tak przyznaję przez bicia że dużo lat temu czytałam Zmierzch (czy jak te dalsze częsci się tam nazywały) i stąd poznałam Volterrę. Jakże teraz już takich głupot nie czytam (haha czytam inne !) z czystym sumieniem mogę polecić to miasteczko do odwiedzenia gdyż jest małe i urocze ! Można tam zobaczyć rynek, ratusz, kościól św. Franciszka, znowu podziwiać piękne widoki i napić się dobrego Aperola. Nawet przepysznie tam zjadłam (w Osteria dei Poeti, kelner najpier wydaje się być bufonowaty ale potem się okazuje że się zna na jedzeniu i na koniec jest nawet miły !) !
Ponieważ przed wylotem do Charleroi zostało mi trochę czasu pojechałam na chwile do centrum Pisy. Był to duży błąd ! Miejsc parkingowych w Pisie nie ma dużo, a te cos ą są wąskie a do tego ruchem wokół krzywej wieży zdają się kierować Afrykańczycy…ci sami którzy chcą potem nam sprzedać jakieś badziewia…Ponieważ po zaparkowaniu samochodu nie chciałam gadać z jednym z nich powiem tak : nie było rysy na samochodzie i nagle była rysa na samochodzie…i to tak jak przejechanym gwoździem po drzwiach pasażera…Tylko dlatego że odmówiłam wspólpracy z tym panem…Na szczęscie miałam na tyle zdrowego rozsądku by we Włoszech wziąć pełne ubezpieczenie, o 60 euro droższe ale za to bez żadnego udziału własnego więc się dla mnie nic takiego się nie stało. Gdyby jednak to był mój samochód to nie wiem co bym mu zrobiła…nie dosyć że ci panowie są w Europie nielegalnie to jeszcze niszczą samochody…jeśli ja bym była gdzieś nielegalnie to bym raczej siedzieła cicho jak myszka a nie takie wstrętne rzeczy jeszcze robiła….no ale o czym my mówimy wogóle ?

To był więc akcent na zakączenie włoskiego weekendu, ale nauczyło mnie to tego aby nigdy w życiu nie jechać do Włoch moim własnym samochodem, lepiej wypożyczyć niż się potem denerwować :-(
 
To już problemy ludzi pierwszego świata czyli kolejka do saloniku w Zurychu…

środa, 1 kwietnia 2015

To i owo…i badanie porównawcze

…czy jakkolwiek inaczej można by nazwać « comparative study » w języku polskim :-)
Minął już ponad tydzień od strasznego wypadku samolotu German Wings. Codziennie słyszymy o nowych detalach, nowych doniesieniach…Nawet jeżeli kiedykolwiek się dowiemy dlaczego tak się stało to nigdy nie zrozumiemy…ja przynajmniej.
W zeszłą sobotę lecialam Swissem z Wiednia do Luksemburga przez Zurych…otóż przy wejściu do samolotu cała załoga, i to jak jeden mąż od kapitana po pierwszego oficera i wszystkich stewardów, witała pasażerów, wszyscy stali w rządku i się uśmiechali…tak samo było przy wyjściu z samolotu…czyżby to miało poprawić sytuacje i zaufanie w markę, trochę pod tytułem « hej zobaczcie nie jesteśmy szaleni, popatrzcie na nas, jesteśmy normalni »… ?

Lufthansa bardzo uważa na swój wizerunek w mediach, kiedy i w jaki sposób dzieli się informacjami na temat wypadku, każde dziecko w Niemczech, i nie tylko, wie kim jest Carsten Spohr który wydaje się w tak mężny sposób prowdzić teraz całą firmę…(swoją drogą czarny krawat który miał na sobie w dzień wypadku Spohr odziedziczył po swoim poprzedniku, tyle że tamten nigdy go nie musiał używać…). Jednak z pewnością każde zdanie Spohra jest zaplanowane, bah nawet jest co roku ćwiczone…z tym że żaden scenariusz nie przewidział sytuacji w której powiedzmy « wróg » będzie jednym z członków firmy…Swoją drogą Spohr chyba inaczej sobie wyobrażał marzec 2015, najpierw strajk potem wypadek, wydaje mi się że facet bardzo posiwiał przez tydzień...Z mojego doświadczenia jedyny scenariusz zakładany w lotnictwie europejskim dotyczył pilota terrorystę…I już przy tym scenariuszu słychać było głosy że żaden europejski pilot nie będzie przecież chciał rozbić swojego samolotu…rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej brutalna…
Do tego co raz to się słyszy o planach restrukturyzacji grupy Lufthansy. German Wings na jesień już ma nie być, ma ono być zastąpione linią Eurowings. Cała grupa Lufthansy (razem z Austrian etc.) ma od jesieni wprowadzić nowe taryfy, w najtańszej nie ma być bagażu…czyżby jak dla mnie ostatni bastion regularnych lini lotniczych kierował się w kierunku low costów ??? Co prawda Lufthansa broni się że dalej będą napoje i jakiś snack do jedzenia za darmo więc nie będą lowcostem ale czy to o to chodzi ? Jak dla mnie możliwość zabrania ze sobą bagażu jest ważniejsza od okropnego muffinka lub batonu czekoladowego. Czytając takie wiadomość nie jestem pewna czy Lufthansa, akurat po tym ci się stało tydzień temu, zrobi sobie tymi reformami przyjaciół…czy po straceniu samolotu i śmierci 150 osób strategia kierowania się w kierunku lowcostu jest słuszna ? Nie wiem, nie jestem specjalistą od marketingu, a myślę iż Lufthansa ma całą armię marketingowców lecz strajk, wypadek przez szalonego pilota a potem cięcie serwisu dla klienta (nie myślę że bilety będą przez to znacznie tańsze) jakoś nie przemawiają do mnie jako pasażera. Dalej uważam Lufthansę za jedną z najbezpieczniejszych lini na świecie…ale po mału mam wrażenie iż latanie traci cały swój czar. Od dawna wiemy że Ryanair to latający autobus (myślę że Ryanair jako firma mógła by nie przeżyć takich perypetii a co dopiero utratę samolotu i śmierć tylu pasażerów) ale zawsze mi się wydawało iż Lufthansa miała jeszcze odrobinkę czaru latania, zawsze uśmiechniętą załogę, image bezpieczeństwa i niemieckiej solidności…cóż czasy się zmieniają…Piloci Lufthansy zawsze budzili we mnie zaufanie. Ponieważ wiem plus minus jak działa ich system szkoleniowy, wiem jak trudno się dostać do akademii Lufthansy i jak trudno ją skończyć, piloci Lufthansy nawet w środowisku lotniczym uchodzili jakby trochę za elitę (czego na przykład nie można powiedzieć o pilotach Air France i to również jest opinia francuskich specjalistów od lotnictwa…). Teraz tyle się zmienia że przeciętny pasażer trochę się w tym gubi (ok może nie przeciętny pasażer, zakładam że przeciętny pasażer chce tylko by go dowieść bezpiecznie z punkt A do punktu B nie zważając na to jakie to linie czy jak akurat rozwija się rynek lotniczy…).
A tak z innej beczki…otóż w ostatnich tygodniach (jak i w przyszłych) minimum 2 razy w tygodniu latam samolotem...

Airbus Niki Airways...
Dash Q Luxair
Airbus Swiss


Embraer 190 Helvetic airways
Zaczęłam ostatnio zwracać uwagę na miejsce na nogi w samolocie. W sumie zaczęlam to robić od lotu linią Niki gdzie tego miejsca po prostu nie było…Więc zrobiłam zdjęcia które tu zamieszczę. Będę kontynuować to « badanie » tak aby mieć jak największe porównianie i jak najwiękaszą ilość różnych samolotów. Jak na razie najczęściej latałam Airbusem 320 i Dash Q…Najwygodniej było w Airbusie 320 Swissa, tam aż za dużo miejsca na moje nie aż tak długie nogi było. Wiem że można to wszystko zobaczyć u lini lotniczych w cyfrach ale wydaje mi się że zdjęcia będą bardziej ilustracyjne.
Airbus Austrian Airlines
Avro 100 Swiss