środa, 27 lutego 2013

Ciężkie jest życie podróżnika!

Spędziłam ostatnio weekend w Brukseli. Jak już kiedyś pisałam dażę to miasto lekkim sentymentem choć po 2 dniach jak już wszędzie byłam (a nawet dwa razy…) zaczęłam się kręcić w kółko. Niestety muszę się przyznać iż pomimo tego że w Brukseli byłam już tyle razy dalej nie odkryłam żadnej knajpki godnej polecenia. Tym razem trafiłam na jedną bardzo kiepską kolacje na tak zwanym rynku ryb (okropne i drogie jedzenie).Za drugim razem, wiedząc już co robię, wybrałam turystyczną knajpkę w centrum gdzie można zjeść danie za 10 euro. Choć dużo brakowało tym daniom do porządnego jedzenia, było o niebo lepsze od poprzedniego drogiego jedzenia…Niestety najlepszym wyborem na jaki trafiłam w Brukseli to włoskie knajpki dookoła ronda Schumana: w przyzwoitych cenach, jedne mają lespze jedzenie, drugie gorsze ale zawsze coś jadalnego się trafi. Na pewno w Brukseli są również knajpy serwujące przepyszne jedzenie ale jakoś jeszcze na żadną nie trafiłam. Pozatym odwiedziłam jeszcze Warszawę I Lódź. Pobyt tam byl bardzo krótki ale wszystko co było do zrobienia zostało zrobione. A propos Lodzi, miasto na teraz wygląda parszywie, I nie pomoże tu nawet jedna Manufaktura. Ale gdyby swoją drogą odnowić te wszystkie budynki, pałace I ulice, to miasto mogłoby być szalenie eleganckie z przepiękną architekturą. Ale coż myśle że się na to nie zanosi…

Pozatym przedemną zajęty marzec, mniej zajęty kwiecieǹ i wkoǹcu maj z dwoma długimi weekendami (z czego na jeden wybiorę się chyba do Gdaǹska, co prawda bardzo polowałam na Marakesz ale bilety są szelanie drogie, min. 250 euro za ryanair!). W sumie dobrze że w kwietniu będzie miej kosztownych podróży, może mój budżet wtedy trochę odpocznie gdyż od ponad miesiąca jest barzdo nadszarpany.   Myślę że marcowe podróże też będą w finansowej wersii light :-) Może na jednej wycieczce się nawet pogodzę z jakimś hostelem na parę nocy;-) A co, przecież nie zawsze się trzeba zatrzymywać w porządnych hotelach, mimo tego się bardzo cieszę na następne wycieczki (na przykład na weekend w portugalskim Porto który będzie bardzo low cost gyż bilet Ryanaira kosztował 50 euro, hotel też nie będzie drogi ale za to na miejscu będzie uczta!). Także więc następne tygodnie będą ciekawe i już się nie mogę ich doczekać! Ale w sumie ciężkie jest życie podróżnika:-)

wtorek, 12 lutego 2013

Oh Canada, oh Canada...

Otóż minął właśnie tydzieǹ od mojego powrotu z zimnej Kanady. Myślę że już zdążyłam wszystko na tyle przetrawić aby oddać wiarogodny obraz 2 miast wschodniego wybrzeża: Montrealu oraz Quebecu.

Otóż w samym środku zimy poleciałam do Montrealu. Czy wyprawa do Kanady srogą zimą jest dobrym pomysłem czy też nie, to każdy musi zdecydować indywidualnie. Choć było mi bardzo zimno i więcej czasu niż zwykle spędzałam w hotelach ja nie narzekałam (ale w tajemnicy dodam że na przyszłoroczną styczniową wyprawę rozważam cieplejsze miejsce typu Meksyk…). Lot przez Monachium był bezproblemowy choć pełny dziwnych ludzi ze wschodu, typuję na Mongolię, Rosję, Kazahstan i inne paǹstwa z tego regionu (co powodowało że można się było poczuć jak na rynku, ktoś zgubił bagaż podręczny, ktoś inny jechał z siatką plastikową a jeszcze ktoś inny wiózł okropnie brzydki obraz owoców jako bagaż podręczny…).

Po przylocie do Montrealu spędziłam noc w lotniskowym hotelu Fairfields Inn. Hotele lotniskowe mają swoje busiki które za darmo nas do nich dowiozą. Mogłam zdecydować się na pojechanie do miasta od samego początku ale po długiej podróży, wieczorne godziny wolałam spędzić śpiąc w ciepłym pokoju niż błękać się po mieście szukając hotelu. Hotel Fairfields Inn jest bardzo w porządku, choć radzę pominąć śniadanie gdyż jest okropne…(dla zainteresowanych dodam iż jestem aktywnym członkiem na tripadvisor.com gdzie opisuję prawie wszystkie hotele w których się zatrzymuję).  

Następnego rana ruszyłam na podbój miasta.
Z lotniska do miasta możemy dostać się łatwo autobusem 747 który bezproblemowo zawiezie nas w najważniejsze punkty miasta i jest równiez dość tani gdyż za 9 dolarów (+/- 6.5 euro) dostaniemy się nie tylko do miasta ale i możemy na tym samym bilecie używać wszelkiego transportu publicznego w Montrealu przez 24 godziny. Ja od razu zdecydowałam się na bilet 3dniowy za który zapłaciłam około 13 euro więc nie tak źle! Muszę przyznać że było strasznie zimno, w granicach -15 do -20 stopni. Myślałam że zamarznę dlatego też gdy tylko była taka możliwość jeździłam wszędzoe metrem!

Montreal jest dziwnym miastem. Nie do koǹca je wyczułam przez tę pare dni które tam spędziłam. Chodząc po mieście miałam wrażenie że wszystko tam jest prowizorką tylko że to bya wieczna prowizorka…Takie wrażenie na mnie sprawiły te budynki (jeden ładny obok rozwalający się a jeszcze dalej kompletnie nie do pary jakaś chatka). Może to jest tylko moje wrażenie ale trochę nie mogłam sobie w głowie poukładać jak to miasto działa i na czym polega. Ulica zakupowa (St Catherine) przechodzi w Chinatown, Chinatown przechodzi w dzielnice rozrywek, która z kolei przechodzi w kluby nocne z rozbieranymi panienkami a na koǹcu  gejowska dzielnica i to wszystko naprawdę jest na jednej ulicy! Brakowało mi tam trochę jakiegoś konkretnego planu. Dużo lokali było zamkniętych może dlatego że zima.

Z drugiej strony była dzielnica wokół starego portu (Vieux Port), gdzie była masa knaj, barów, rzeka, promenada…jaki to musi mieć urok latem gdy miasto tętni życiem a wszystko odgrywa się na zewnątrz!

Do zobaczenia jest również przepiękna bazylika Notre Dame. Dla mnie jest to najpiękniejszy kościół jaki kiedykolwiek widziałam, paryska Notre Dame i inne katedry mogą sie schować! Koniecznie trzebą się tam wybrać. Obok katedry jest zabytkowy budynek starego banku. Pozatym polecam przejść  się ulicą Sherbroke wzdłuż której znajdziemy uniwersystet McGill, drogie hotele i muzeum sztuki (wejście na wystawy czasowe jest płatne, ale na wystawę permanentną za darmo, uwaga muzeum zamknięte w poniedziałki!).

W Montrealu wybrałam się również na baaaardzo kanadyjską imprezę, mianowicie na mecz hokejowy gdzie grała drużyna z Montrealu The Canadiens z Winnipeg Jets. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, którego jednak nie zamierzam szybko powtórzyć. Bardzo ciekawe było zobaczyć ten wielgachny stadion, te wrzeszczące tłumy które o dziwo wszystko rozumiały i znały się na tym sporcie no i samą grę w hokeja. Przyznaje że nie rozumiałam w ogóle o co chodzi (rozumiem tylko tyle że trzeba wbić krążek do bramki przeciwnika i że można się nawalać ile wejdzie…) i po jakiś 30 minutach zaczęłam autentycznie zasypiać (wiem wiem jeśli przeczyta to jakiś kanadyjski immigration officer nigdy więcej już mnie nie wpuści do tego wspaniałego kraju) ale mam nadzieje że to było spowodowane ziamą czasu a nie samą grą w hokeja…

Za to z czystym sumieniem mogę powiedzieć że w Montralu jest mnóstwo knajp gdzie podają bardzo dobre jedzenie. Sama byłam na przykład w The Keg (steak house gdzie podają przepyszne steki!!!) lub w …polskiej (!!!!) restauracji Café chez Stash gdzie jadłam najlepszy w życiu jabłecznik (który został określony przez młodego polskiego Kanadyjczyka jako “jabolnik”). Obydwie restauracje znajdowały się przy starym porcie więc niedaleko mojego hotelu (Auberge du Vieux Port który też bardzo gorąco polecam!).
Oczywiście jest też pełno Starbucksów i innych miejsc typu Tim Hortons gdzie można się napić kawy.

Chąc wybrać się na zakupy poszłam do Eaton Center który jest połączony podziemnymi przejściami z innymi sklepami. Cóż kanadyjski styl nie przypadł mi do gustu, wszystko wydawało mi się jakieś takie kiepskiej jakości. A propos bardzo przeciętnej jakości, wydaje mi się że w Kanadzie aby na przykład dobrze zjeść trzebs iść do drogiej knajpy. W sklepach, supermarketach etc. są bardzo przeciętne rzeczy. Nie wiem czy to my Europejczycy jesteśmy aż tak rozpuszczeni czy o co chodzi, w każdym razie trudno było w jakimkolwiek sklepie znaleść cos jakościowo lepszego, czy to w spożywczym czy to w ciuach czy butach…

Sklepy są prawie wszystkie w podziemiach. Montreal słynie z tego że jest nie tylko miastem nadziemnym ale i podziemnym. Choć ja widziałam jedynie malutki ułamek tych podziemnych przejść i tak w pewnym momencie zaczęło mi się kręcić w głowie i byłam bardzo szczęśliwa gdy mogłam wyjść na powietrze. Trzeba jednak zaznaczyć że te podziemne przejścia powodują to że mieszkaniec Montrealu może przy 20 stopniowym mrozie chodzić w trampkach i lekkiej kurtce gdyż i tak nie wyjdzie na zewnątrz!

Po trzech dniach w Montrealu wybrałam się do Quebecu. Tam było jeszcze zimniej!!! Z Montrealu do Québecu pociągiem jedzie się tak z 3 i pół godziny. Kolej w Kanadzie jest bardzo wygodna, czysta i sprawna. Co prawda system ten działa troche inaczej niż u nas gdyż duży bagaż trzeba oddać jako “checked baggage” czyli coś co my znamy tylko z samolotów.  
Swoją drogą nie zapomnę jak zimny pot mi z czoła spłynał gdy po dotarciu na dworzec zobaczyłam limity bagażu który mogłam zabrać do pociągu. Poczułam się niby klient Ryanaira zastanawiając się co teraz zrobię, czy nie mam za dużo bagażu etc. Ale wszystko dobrze się skoǹczyło gdyż zmieściłam się akurat w limicie wagowym, oddałam bagaż i odebrałam go na stacji w Québecu.

Québec jest mniejszy od Montrealu, a zwłaszcza jeśli chodzi o dzielnicę turystyczną czyli starówkę i to co jest dookoła. Québec mi się szalenie podoba. Jest to takie mniejsze miasteczko, takie europejskie, prześliczne stare domki, wąskie uliczki, małe kafejki. Nad starówką króluje hotel Fairmont Chateau Frontenac w którym zatrzymuję się cała horda amerykaǹskich (latem najprawdopodobniej też japoǹskich i rosyjskich) turystów. Fasada hotelu jest przepiękna, ale także w środku hotel wygląda bajkowo…gdyby tylko nie ci turyści ;-)
W Quebecu trudno jest się zgubić więc trzeba poprostu iść przed siebie aby zwiedzić wszystko co się da. A miasteczko jest naprawdę zachwycające!
Co prawda nigdy w życiu nie było mi tak zimno jak w Québecu (temperatura odczuwalna -25 stopni) ale to do tego stopnia że w pewnym momencie wydawało mi się że czuję jak moje serce wolniej bije i każda część mojego ciała zamarza. To zimno mnie autentycznie usypiało. Po +/- 40 minutach na zewnątrz musiałam nie tylko iść się ogrzać ale i dostarczyć mojemu organizmowi troche curku i kofeiny bo autentycznie chciało mi się spać…
Myśle że aż takiego zimna mam dość na następne pare lat. Przyznam że nie doceniałam tak niskich temperatur przed wyjazdem do Kanady. Teraz będę mieć o wiele większy respekt do zimy i mrozu! A żeby było śmieszniej na tym strasznym zimnie przypominało mi się jak umierałam z dusznoty i wilgoci w Bangkoku. Sama się nie mogę już zdecydować co gorsze…

Jeśli chodzi o jedzenie w Québecu mogę polecić knajpkę w hotelu Auberge Place d’Armes. Podają tam świetną dziczyznę! Pozatym, z bardziej turystycznych miejsc byłam w Aux anciens Canadien ale przyznam że mi nie zbyt smakowało gdyż mięso było przyprawione mieszanką goździkowo-cynamonową (wszystko robione z jednego gara) a to nie jest mój smak. Za to jeśli chodzi o japoǹskie jedzenie mogę polecić restauracje Enzo. Jest dość droga ale mają bardzo dobre przystawki, dobre sushi i znakomite desery. Natomiast najlepsze crepy są w Casse Crepe Breton z tym że trudno tam o stolik gdyż miejsce jest małe a chętnych baaaardzo dużo!
W Quebecu trafiłam również na karanwał zimowy który jest bardzo popularny wśród mieszkaǹców Québecu. Są tam rzeźby lodowe, łyżwy, sanki i inne aktywności zimowe. Ale trzeba się ciepło ubrać!

Tak jak powiedziałam Québec mi się szalenie podoba. Z tego co pamiętam Toronto chyba bardziej przypadło mi do gustu niż Montreal ale musiałabym te dwa miejsca odwiedzić jeszcze latem kiedy to można zobaczyć duuuużo więcej niż zimą na 20 stopniowym mrozie.

Z pewnością wrócę jeszcze do Québecu i Montrealu, ale będzie to latem. Moim kolejnym pomysłem na Kanadę jest połaczenie wycieczki do Toronto z amerykaǹskim Buffalo i Chicago. Ale to już następnym razem ;-)

piątek, 8 lutego 2013

Narciarskie igraszki

Ostatnio długo się nie odzywałam gdyż byłam wkoǹcu na wyczekanym i zasłużonym urlopie. Teraz siedzę znowu w Luksemburgu gdzie zawitała zima jak nigdy gdyż codziennie prawie dzieǹ zaczynam od odśnieżania chodnika przed domem (troche ruchu od rana nie zaszkodzi zwłaszcza na obcasach!). Opisywać będę wszystko po kolei więc zacznę od parudniowego wyjazdu na narty.

19 stycznia pojechałam na parę dni we francuskie Alpy do Avoriaz które jest położone w obszarze narciarskim Les Portes du Soleil. Przez ostatnie lata jeździłam do Courchevel więc w tym roku wypadało już coś zmienić. Otóż Avoriaz jest zupełnie inne od Courchevel. Podczas gdy Courchevel jest małym miasteczkiem, Avoriaz to typowa stacja narciarska położona wysoko w górach (1800m) w której samochód trzeba zostawić na parkingu na wjeździe i dalej iść pieszo. Nie ma tam ulic lub skibussów, wszystko jest zasypane śniegiem i poruszamy się tylko pieszo lub dorożką. Trzeba przyznać że ma to dużo urok.
 
Stacja podzielona jest na parę różnych “dzielnic”, ja mieszkałam w dzielnicy Amara która położona jest na początku stacji. Do “centrum” stacji trzeba iść pieszo, tak powiedzmy około 10 minut gdyż droga prowadzi pod górę :). Można by to postrzec jako minus (na przykład powiązany z tym fakt że skipassy sprzedają tylko w centrum miasteczka więc trzeba tam dojść, i pierwszy raz radzę iść tam bez nart i w normalnych butach!) ale to miało też swoje plusy gdyż wieczorami w centrum miasteczka potrafiło być bardzo głośno.
W Avoriaz jest wszystko czego narciarzowi trzeba, są dwa sklepy spożywcze, kilka restauracji i barów, sklepy sportowe, piekarnie gdzie sprzedają pyszne wypieki, apteka, a nawet centrum wodne z palmami. Wszędzie można iść pieszo co mi się bardzo podobało, wioskę można zejść wzdłuż i w szerz dość szybko. Niestety jak na francuską stację przystało są tam dość wysokie budynki z mieszkaniami, nie ma za to dużo hoteli. Stołować się więc trzeba albo w domu albo w knajpkach które tam można znaleść. Jeśli chodzi o ceny jest trochę (żeby nie powiedzieć dużo) taniej niż w Courchevel i to zarówno jeśli chodzi o sklepy jak i restauracje. Ludzie…coż jak we Francji, obsługa miasteczka to w większości niezbyt mili, zadufani w sobie francuzi którzy wszystkich traktują jako Rosjan (a propos niestety w miasteczku jak i na pistach ma się wrażenie że Rosjanie wykupili Avoriaz, ale wydaje mi się że to już nie tylko Avoriaz ale i całe Alpy…). Jednym słowem nie można się tymi żabojadami przejmować bo potrafią człowieka do szału doprowadzić.

No a teraz o najważniejszym: NARTY :) !!! Otóż warunki narciaskie w Avoriaz są nieziemskie! Czekają na nas setki kilometrów pist, których i tak nie jesteśmy w stanie zjeździć! Są pisty łatwe, trudniejsze, bardzo trudne, wszędzie śniegu po pasa, widoki nieziemskie…jak w raju! Co prawda uważam że pisty są dość nierówno oznaczane, to znaczy, niebieska pista niebieskiej jest nierówna co może trochę człowieka zmylić a już napewno mniej doświadczonego narciarza, więc trzeba uważać!
W górach są knajpki gdzie możemy zjeżdżac na lunch i rozkoszować się crepami, zupami cebulowymi lub tatarami…W sumie jest tam dość dobre jedzenie.

Z Avoriaz warto nartami przejechać do miasteczka Morzine (żeby być szczerym do bulu więcej będziemy jeździć wyciągami niż nartami ale pominiemy tutaj ten detal ;-) ). Morzine to zupełnie inne miasteczko niż Avoriaz. Morzine to prawdziwe francuskie alpejskie miasteczko, z małymi domkami, sklepikami, uliczkami i jest dużo większe od Avoriaz. Otóż gdy zjedziemy już z Avoriaz do Morzine gondolkami “super Morzine” możemy wsiąść do ciuchci która zabierze nas na drugą stronę miasteczka gdzie są wyciągi na drugą górę (a to wszystko w trosce o to by nie łazić za dużo w buciorach narciarskich i z nartami na plecach gdyż człowiek się tak zmęczy że mu się potem już nic nie chcę…). Z drugiej strony mamy potem znów duuuuuuuużo pist i to dość łatwych, knajpek i pięknych widoków. Możemy się również przejść po Morzine, usiąść w którejś knajpce lub zjeść na stojąco crepa z budki Chez Martine.

Z kolei jeśli mamy ochotę na szwajcarską czekoladę z Avoriaz możemy się wybrać nartami do Szwajcarji. Schronisko i knajpka po szwajcarskiej stronie są bardzo…szwajcarskie:) Podczas gdy po francuskiej stronie knajpki to super ładnie udekorowane chatki z drewna, z kominkiem etc szwajcarskie schronisko jest bardzo praktyczne, z betonu, na podłodze ma kafle i zero wystroju. Brak mu jakiegokolwiek romantyzmu (jak dość często górskim schroniskom w Szwajcarji). ALE jest w nim przepyszna gorąca czekolada zrobiniona na przepysznym szwajcarkim mleku której pod żadnym względem nie można porównać do tej okopnej francuskiej czekolady robionej na wodzie.
Po Szwajcarskiej stronie znajdziemy pisty dla bardziej zaawansowanych narciarzy. W ogóle Szwajcarja to nie jest moim zdaniem miejsce dla początkujących narciarzy.

Ale zapewniam że w Avoriaz lub Morzine każdy zanjdzie coś dla siebie, za równo narciarsko jak i poza pistami. Myślę że warto omijać te miejsca jednak w szczycie sezonu( w sumie jak i każde inne narciaskie miejsce) gdyż wygląda mi na to że kolejki wszędzie mogą być straszne a pozatym znajdziemy tam wtedy za równo rodziny z dziecmi jak i pijącą francuską młodzież…a na stoku nie jestem fanem ani jednych ani drugich (tak jak i nie jestem fanem deskarzy którzy myślą że cała pista należy do nich, którzy podcinają narciarzy i na nic się nie patrzą, już w tym roku pokłuciłam się z jednym rosyjskim deskarzem króremu powiedziałam co o nim myśle…).

Wyjazd na narty uważam za bardzo udany i rozważam wrócenie w te okolice w przyszłym roku gdyż zauroczyły mnie piękne widoki, ilość i jakość pist jak i oferta poza narciarska Avoriaz.