czwartek, 15 października 2015

Jesienny blues

Ostatnio dość dużo czasu spędzam w Wiedniu, nie tylko w pracy, choć jak już pisałam jestem dość zajęta, ale również trochę mniej mam chętnych do podróży przez co też zaczynam coraz częściej planować że tak powiem solo-wypady :-) Mam też (niestety?) trochę czasu na rozmyślanie o najprzeróżniejszych rzeczach, między innymi o życiu I tego czego od niego oczekuję, jak je spędzieć etc. Lecz nie będę teraz o tym pisać, to raczej temat dla psychologa ;-) lub przynajmniej na bloga zajmującego się tą tematyką ;-)

Owszem w tym roku, a w sumie już za tydzień odwiedzę Sopot na 1 dzień (wkońcu zobaczę Grand Hotel w Sopocie, chciałam to już zrobić od lat!), pojadę jeszcze do domu do Luksemburga, do Aberdeen, odwiedzę Poznań a w grudniu, na co się bardzą cieszę spędzę rodzinne święta w Austrii w Sölden (gdzie mam nadzieje będzie w tym roku trochę śniegu…). Wisienką na torcie będzie Sylwester w Nowym Jorku. Otóż udało mi się kupić bilet za 480 euro, z Luksemburga I to jeszcze Star Alliance. Za to hotele na miejscu są szalenie drogie…Co prawda byłam już parę razy w Nowym Jorku, ale zobaczę tym razem róniewż Philadelphię której jeszcze nie znam.

Nie opuszcza mnie jednak uczzucie iż jeszcze rok temu, a dwa to już na pewno, wszystkie moje podróże były bardziej spontaniczne (choć I tak zaplanowane).  Wszystko było jakby trochę łatwiejsze, lżejsze I sprawiało więcej przyjemności. Nie wiem może ogarnia mnie własnie coroczna jesienna depresja, choć żeby temu zaradzić, próbuję być aktywna w Wiedniu, chodząc na różne eventy (n.p Cirque de Soleil już niedługo, opera etc), robiąc sport (fitness, tenis) etc. Lecz mam wrażenie że robię to aby nie mieć czasu na myśenie o innych rzeczach, chcę zająć swoja głowę tak aby na koniec dnia była tak zmęczona że nie będzie już miała ochoty na dalsze rozmyślenia ;-)

Zaczynam też planować podróż na Spitzbergen. Otóż że moja mama okazała się być jedynym ochotnikiem na ten wyjazd, naprawdopodobniej na początku marca 2016 polecimy zobaczyć Arktykę i zorzę polarną. Podróż najprawdopodobniej odbędzie się przez Oslo gdyż jest to jedna z bardzo niewielu możliwość dostania się do Longyearbyren. Zostaniemy tam z 3-4 dni, w zależności od lotów, ale myślę że to starczy, gdzyż jednak będzie tam baaaaaardzo zimno. No coż, chcąc zobaczyć zorzę polarną trzeba będzie trochę pocierpieć (znalazlam też fenomelany blog o wypadzie na Spitzbergen który tylko mnie do tego wyjazdu jeszcze bardziej zachęcił!) Niemniej jednak cieszę się też na powrót do domu do Luksemburga w marcu 2016. Nie żałuję wyjazdu do Wiednia w żadny sposób gdyż dużo zobaczyłam, troche się poduczyłam, paradoksalnie znowu podszkoliłam…francuski (przez pisanie niezliczonych raportów do Luksemburga), ale już mam ochtę pobyć trochę w moim domku, ciepłym, ładnym, obudzić się w moim łóżku etc.

Własnie uświadomiłam sobie jak nieskładna jest ta notatka, to chyba w najlepsy sposób oddaje mój teraźniejszy stan ducha ale trudno, od czasu do czasu też tak można ;-)

poniedziałek, 12 października 2015

Salzburg

Znów miałam dość długą przerwę w pisaniu, jak zwykle, więcej pracy, mniej podróży, dużo innych spraw na głowie.

W ostatni weekend jednak postanowiłam się ruszyć i pojechać do Salzburga. Bardzo długo narzekałam że bilety pociągowe do Salzburga są takie drogie (100 euro…), więc postanowiłam wsiąść w samochód i tam pojechać (jestem znowu mobilna, muszę przyznać że samochód to dla mnie oznaka wolności I przez te 9 miesięcy w Wiedniu gdy nie miałam samochodu nie należałam do szczęśliwych ludzi …naszczęście teraz wszystko się zmieniło). Swoją drogą może teraz nawet i lepiej nie jechać pociągiem do Salzburga, kto wie czy napewno tam dojedziemy lub nie zostaniemy poproszeni o okazanie paszportu przy wyjściu z pociągu…
Także więc pojechałam do Salzburga. Zaatrzymałam się w hotelu Sheraton Jagdschloss w Hof bei Salzburg. Na początku celowałam w Hotel Sacher lub w Schloss Mönchstein ale były to definitywnie za drogie miejsca. A teraz mogę z całą pewnością powiedzieć że nie żałuje mojej decyzji gdyż Sheraton Jagdschloss okazał się być miescem jak dla mnie stworzonym. Jest on poza miasteczkiem, jest nad jeziorem więc jest dość ładnie położony, obsługa jest przemiła i pomocna, ok mój pokój był trochę zużyty ale za dopłatą były też wyremontowane pokoje, śniadanie było pyszne, parking był za darmo, był fitness i spa. Szczerze mówiąc nie mogę się doczekać by tam wrócić. Wiem że nie wszystkim by się ten hotel podobał ale jak dla mnie był super (gdyby tylko Ameryknaie się jeszcze umieli zachować to była by to już zupełna oaza spokoju).
Salzburg mi się również baaaardzo podobał. Stare miasto jest przeurocze, katedra jest ciekawa, zamek Hohensalzburg królujący nad miastem jest imponujący (koniecznie trzeba wjechać lub wejść na tę górę gdyż widok z góry jest przepiękny), ogrody zamku Mirabell też bardzo urokliwe…Jest to miasto jak dla mnie, taka trochę większa Lucerna gdyby dodać jeszcze góry i jezioro.
 
Co do domu urodzenia Mozarta,coż... Otóż gdy pierwszzy raz przechodziłam obok domu w którym urodził się Mozart, owszem widziałam ładną żółtą kamienicę na starym mieście, ale zobaczyłam w niej tylko sklep Spara…i aż się zdziwiłam czemu taki tłum ludzi robi zdjęcię akurat tej kamienicy i Sparowi…Dopiero po chwili podniosłam głowę trochę wyżej i zobaczyłam o co chodzi….nie wiem jak mogłam za pierwszym razem nie zobaczyć wielkiego napisau „Mozarts Geburtshaus“…

 
W samym centrum starego miasta jest również uliczka z ciekawymi sklepami, jest tam chyba najmniejszzy sklep Louis Vuitton jaki kiedykolwiek widziałam (nawet w Porto Cervo na Sardynii jest chyba większy). Nie żeby tam robiła zakupy, lecz są to bardzo charakterystyczne sklepy które wpadają w oko, a ten był taki malutki że aż miło. Pozatym w mieśćie byłtego dnia rynek, na ktrórym można było kupić owoce, warzywa, wędliny, wypieki…
A propos zakupów, chcąc kupić kurtkę narciarską podjechałam do czegoś co okazało się być outletem…a chciałam tylko znaleść Intersport ;-) Lecz ten outlet również okazał się być bardzo miłym miejscem, cały zadaszony, ludzi wogóle nie było, była cisza i spokój, gigantyczny Intersport gdzie znazałam to czego szukałam...polecam!


Tak że więc mój samotny wypad do Salzburga miał perfekcyjna mieszaknę pomiędzy zwiedzaniem, odpoczynkiem a shoppingiem ;-) Aż się zastanawiam kiedy tam wrócić (plus wpadły mi w oko buty które bym chciałam mieć a przy których doszłam do wniosku że są za drogie…). A więc pożyjemy zobaczymy.

Za tydzień następne austriacke miasto, mianowicie Linz i finał turnieju tenisowego kobiet który się tam odbywa w tym tygodniu!

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Belgrad

Ostatni weekend spędziłam w Belgradzie. Co prawda już raz byłam w Belgradzie ale nie widziałam wtedy absolutnie nic z miasta gdyż był to wyjazd służbowy.
 
Tym razem jednak zwiedziłam całe miasto. Od razu przyznam iż pomimo tego że to miasto nie do końca mnie przekonało, bardzo się cieszę że je lepiej poznałam. Przyleciałam lotem z Wiednia (godzina lotu). Na lotnisku wziełam taksówkę. System jest taki że w hali przylotów, w okienku taksówkowym, trzeba od razu powiedzieć dokąd się chce jechać, wtedy dostajemy voucher który potem dajemy takswókarzowi I jemu również płacimy. Plus tego jest taki że ceny są ustalone z góry i przejazd do miasta kosztuje 1800 dinarów czyli około 15 euro.
Tym razem trafiłam na bardzo miłego taksówkarza który biegle mówił po angielsku. Powiedział mi że w Serbii można dobrze I tanio zjeść ale że nie należy kupować markowych ciuchów bo są one dużo droższe niż na zachodzie, co też się okazało prawdą.
Ponieważ tym razem nie ja organizowałam wyjazd, nie zatrzymałam się w hotelu a w wynajętym przez Airbnb.com mieszkaniu. I choć mieszkanie było jak najbardziej w porządku, 100 % odpowiadało zdjęciom na internecie i było bardzo dobrze położone (ulica Kosovka), ja osobiście nie jestem fanem airbnb. W hotelu mogę bardziej wymagać za te pieniądze które płacę, n.p. jeśli chcę dodatkową poduszkę to o nią proszę, a tutaj jednak cały czas jest się u kogoś w mieszkaniu co powoduje u mnie lekki dyskomfort (choć mieszkanie było samodzielne). Nie chciałabym żeby to zabrzmiało arogancko ale poprostu lepiej czuję się w hotelu.
W Belgradzie zwiedziłam dużą część atrakcji turystycznych. Widziałam oczywiście Kalemegdan. Jest to XVII wieczna fortyfikacja która jest położona w dość dużym parku. Znajdziemy tam różne twierdze, wieże i muzea (na przykład museum wojskowe). Z parku jest dość ładny widok na ujście rzeki Sawy do Dunaju. W parku można usiąść, odpoczać, jest to rówież miejsce bardzo popularne wśród rodzin z dziećmi. W każdym razie jest to must-see Belgradu. W centrum należy też przejść się deptakiem Knez Mihailova. Są tam różne sklepy, restauracje I kawiarnie.
Pozatym warto zobaczyć cerkwię św. Sawy. Jest to ponoć jedna z największych świątyń prawosławnych na świecie, a napewno największa na Bałkanach. Ciekawa, choć bardzo turystyczna jest też uliczka Skadarlija. Jest tam pełno restauracji i kafejek. Warto jeszcze zobaczyć parlament i cerkiew św. Marka.
Pozatym w Belgradzie jest do zwiedzenia dużo muzeów (np. Etnograficzne I lotnicze) jak i zoo. Lecz te atrackje już pominełam.
Polecam zrobienie tury turystcznym tramwajem który raz dziennie (w soboty o 18) obwozi nas po mieście z przewodnikiem (tury organizowane przez biuro turystyczne). Za przejażdżkę nie trzeba płacić, choć teoretycznie trzeba się na ten tramwaj zapisać bo miejsca są ograniczone (jeśli mamy szczęście to I bez zapisywanie się nas wezmą). Przewodnik opowiada dość ciekawe rzeczy a tramwaj jedzie w miejsca w które pieszo się nie wybierzemy (dworzec, stary budynek ministerwa obrony zbombardowany przez Nato w 1999 roku etc). Polecam!
Widziałam dużo ale Belgrad mnie nie przekonał. Wydal mi się za szary, za smutny, choć na ulicach jest pełno młodych ludzi. Z jednej strony wydaje mi się to byc młode miasto, ale z drugiej nie czuć w nim chęci do życia. Niby jest ładnie położone nad Sawą I Dunajem, ale jest niezadbane. Architekturalnie wydaje mi się być pomieszaniem z poplątaniem, tak jak by nie było w tym mieście jednej myśli przedowniej. Wydajemi się że Belgrad dopiero rozwija swój przemysł turystyczny ale jest jeszcze dużo do zrobienia.
Z kolei jedzeniowo jest bardzo ciekawo (i tanio). Byłam w restauracji Zavicaj I jadłam jagnięcinę, była przepyszna. Rówież przystawki, sery i wędliny były bardzo dobre. Również obsługa była bardzo miła i pomocna. Widać że liczą na napiwek, ale też się na niego starają. Z kolei na śniadanie poszłam do hotelu Moskva, gdzie również była niesamowicie miła obsługa ale ceny jak na Belgrad napewno bardzo wysokie. Chociaż jeśli kelner poza godzinami śniadaniowymi potrafi wyczarować pełne śniadanie z omletem, serem, sałatkami etc to myślę że warto za to zapłacić 15 euro za osobę.
Myślę że nie muszę już długo wracać do Belgradu. Tak jak już pisałam, czegoś mi w tym mieście brakuje, trochę życia, troche porządku, trochę koloru…Z drugiej strony podobno Belgrad jest okrzyknięty imprezową stolicą Europy, ale tego akurat nie doświadczyłam.
Co mnie najbardziej ruszyło podczas mojego pobytu w Belgradzie to były 2 parki w okolicy dworca. Były tam rozbite całe miasteczka uchodźców z Syrii i Afganistanu którzy czekali na to aby móc wyruszy dalej w kierunku Europy zachodniej. Widzieć całe rodziny z dziećmi koczujące w parku (większość to jednak młodzi mężczyni) to jednak co innego niż obrazek w telewizji czy gazecie. No i trzeba też pomyśleć ile ci ludzi już musieli przeżyć aby wogóle się znaleść w tym parku w Belgradzie. Podobno stosunek Serbów do tych uchodźców jest pozytywny, ludzie przynoszą im jedzenie i ubrania, jednak Serbowie wiedzą że jest to sytuacja przejściowa I że ci luddzie chcą się dostać dalej do Europy zachodniej. Tak jak uważam że Europa nie może przyjąć wszystkich, tak samo też uważam że tym ludziom, Syryjczkom uciekających przed wojną trzeba pomóc…
Duże wrażenie na mnie zrobił też zbombardowany przez Nato w 1999 roku budynek ministerstwa obrony. Dziwię się czemu Serbowie nic z nim nie zrobili i że on dalej tak sobie stoi w środku miasta…Jednak daje do myślenia że jeszcze 16 lat temu była tam wojna. Przyznam się bez bicia że przed tym wyjazdem sama nie dużo wiedziałam o Serbii I kojarzyła ona mi się z wojną w byłej Jugosławji, Djokovicem I Ana Ivanovic…Teraz już wiem troszkę więcej, ale im więcej wiem o Serbii, tym bardziej dochodzę do wniosku jak mało wiem o Bałkanach. No a przecież napewno jest tam dużo ciekawych miejsc do odkrycia…czyli mam jeszcze dużo do nadrobienia (może nastęone będzie Sarajewo?)!

wtorek, 18 sierpnia 2015

Pisa, Siena, Lucca...

Skończył mi się właśnie letni urlop. Większość czasu spędziłam w domu załatwiając sprawy administracyjne ale 3 dni spędziłam w Toskanii I o tym chciałam dziś napisać (inaczej znowu nic nie napiszę bo następny prawdziwy wyjazd dopiero za miesiąc do Mediolanu na expo).
Otóż tradycyjnie już poleciałam do Pisy I tam spędziłam jeden dzień. Tradycyjnie też poszlam do Osteria Toscana na kolację gdzie jedzenie znowu było bardzo dobre. Choć myślę że Pisy mi już teraz na długo starczy, ile wkońcu można chodzić wokół krzywej wieży? :-)
Następnego dnia pojechałam równie tradycjnie do Sieny na kolację :D Przedtem zachaczyłam o outlet w Leccio (The Mall). Jest to fajny outlet, z trochę bardziej luksusowymi markami gdzie jest niestety milliard dość głośnych I przepychających się Azjatów…ktrórzy oczywiście kupują dutyfree I przez to kolejki do kasy są niemiłosiernie długie…W outlecie można coś dobrego przekąsić w Café Gucci :-)
W Sienie tradycjynie zatrzymałam się w NH Excelsior i poszłam na kolację do Tre Cristi. Jedzenie jak zwykle bardzo dobre, obsługa miła (choć tym razem już nie było voce amici bo mój kelner zmienił pracę, trzeba było więc płacić pełną cenę). Przy okazji dowiedziałam się iż w Mediolanie jest również restauracja Tre Cristi, I po zguglowaniu jej wydaje mi się ona dużo bardziej nowoczesna i elegancka niż ta w Sienie. Zobaczę może ją spróbuję…
Ostatniego dnia za to wprowadziłam nowy element do moich toskańskich wycieczek i odwiedziłam miasteczko Lucca. I byłam bardzo mile zaskoczona. Lucca jest bardzo ładnym miasteczkiem, z małymi uliczkami, kościołami i placykami. Wszystko można przejść na nogach, I obojętnie jak długo nie będziemy chodzić po miasteczku I tak w pewnym momencie wyjdziemy w znanym nam już miejscu.
W Lucce zatrzymałam się w hotelu Best Western, co było małym błędem gdyż ten hotel jest oddalony od starego miasta o 2 km. Idzie się niezbyt ciekawą drogą tak z pół godziny pieszo. W dzień pracujący może I jeździ tam jakiś autobus ale 15 sierpnia trudno było cokolwiek uświadczyć. Także więc raz przeszłam tę trasę pieszo, raz taksówką z dworca (10 euro) I raz samochodem. Hotel standardowy, nic specjlanego, ma bezpłatny parking I dość dzwiną obsługę.
Przyznam że w Lucce bardzo czekałam na kolację. Wybrałam Osteria Il Mecenate a Lucca polecaną przez przez BiB Gourmand. I szczerze się na niej zawiodłam…w sumie pierwszy raz się zawiodłam na BiB Gourmand….Przystawka (carpaccio) owszem była poprawna ale danie główne (zapiekane kwiaty cukini z mięsem) było totalnie bez smaku…Nawet desery o których ludzie pisali że są takie znakomite były tez raczej tylko poprawne…Także więc nie polecam…Myśle że są lepsze miejsca do jedzenia w Lucce. Są jeszcze 2 inne restaucje z BiB Gourmand jak I chyba 1 lub 2 z gwiazdką Michelina, może uda mi się je kiedyś spróbować.
Następnego dnia niestety już trzeba było wracać do domu, no I odrazu potem do Wiednia gdzie jak na razie lato robi przerwę I jest miłe 20 stopni!
Jeszcze chciałam się podzielić mała anektodą na temat hoteli Accora. Otóż przed wylotem do Pisy zatrzymałam się w moim ulubionym hotelu Sofitel Europe w Brukseli. Ponieważ komisja europejska jest zamknięta przez cały sierpień I nie ma żadnych spotkań, ceny w Sofitelu są bardzo przyzwoite. Chcąc zrobić eksperyment zabukowałam pokój Luxury za całe 160 euro. Z moją platynową kartą accora zawsze dostaję upgrady do lepszych pokoi, także I tym razem liczyłam na upgrade, ale już do suity ponieważ nie ma lepszego pokoju niż luxury, potem zaczynają się już tylko suity. No I się lekko rozczarowałam…nie dostałam upgradu du suity tylko pokój luxury za który tym razem zapłaciłam (z reguły dostawałam ten pokoj z upgradu). Napisałam już do accora aby spytać się czy są wogóle upgrady do suity czy nie…zobaczymy czy dostanę odpowiedź. Choć przyznam że byłam troszkę zawiedziona…

piątek, 24 lipca 2015

Mało podróży, mało….

Ostatnio znów dość mało piszę gdyż dość mało poodróżuję…Tak jakoś wyszło. Co prawda byłam 2 tydgonie temu na Sardynii przez 2 dni ale przez całe dwa dni leżałam na plaży i na campingu więc nie było nic do opowiadania. Teraz też niby urlop z pracy jest, ale jakoś nie było chętnych do wyjazdu…pozatym ostatnio dużo pracowałam I do tego doszły pewne kłopoty domowe…
Jak tak teraz o tym myślę to w sumie kwalifikuje się to wszystko do dalekiego wyjazdu na odpoczynek gdyż w sierpniu podczas mojego urlopu też będę zajęta w sumie niezbyt fajnymi rzeczami…No a potem urlopu nie będzie do Bożego narodzenia…ojej muszę coś zrobić aby nie wpaść w depresję :D
Kupiłam właśnie bilet z Wiednia do Luksemburga na sierpień. I to a propos tego chciałam się z wami podzielić. Otóż Luxair, jak zawsze ceny ma horendalne. Najtańszy okazał się Swiss przez Zurych…ALE jak zobaczyłam nową stronę Swissu, od razu mi się odcheciało kupować na niej bilet lotniczy. Strona Swissu teraz przypomina stronę starego Ryanaira…nie dość że Swiss jako pierwszy wprowadził płatny bagaż, to chce 17 euro za miejsce z przodu samolotu, poczym jeszcze chce nam sprzedać ubezpieczenie, jedzenie, wygodne siedzenie a nawet jakąś niespodziankę…także zamknełam tę stronę, poszłam do Lufthansy gdzie co prawda zapłaciłam 20 euro więcej ale gdzie podczas kupna biletu nie czułam nie nahalnie popędzana do kupna miliona innych serwisów. Żeby było weselej kupiłam lepsze połaczenie I to w jedną stronę również Swissem…
Trochę się rozczarowałam Swissem….ja rozumiem że wprowadzają płatny bagaż (nie, w sumie nie rozumiem ale ok…) ale żeby jeszcze sięgać po metody ryanaira I na głównej stronie sprzedawać million innych serwisów…? Ciekawe co Lufthansa wymyśli…Także dziś się po raz pierwszy od dawna zawiodłam na Swissie…wiem że to tylko moje zdanie ale wydaje mi się że większość Frequent Travellerów odczuje to podobnie…

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Budapeszt po raz pierwszy!

Od mojego powrotu z Budapesztu minął już co prawda cały tydzień ale dopiero teraz mogę coś na ten temat napisać.
Otóż z Wiednia do Budapesztu wybrałam się pociągiem. Z dworca głównego jedzie się troszkę więcej niż 2 i pół godziny. Mój problem polegałna tym iż pomimo rezerwacji miejsca miałam problemy ze znalezieniem miejsca gdyż wszyscy siedzieli na nie swoich miejscach…a że na moim zarezerwowanym miejscu siedziało dwóch byśków trochę się wahałam ich z tamtąd wygonić…chaos totalny (a im głębiej pociąg wjeżdżał w Węgry tym bardziej chaosu przybywało…).
W każdym razie, po dotarciu do Budapesztu pojawił się następny problem…dojazd do hotelu. Podróżując z walkizką chciałam wziąć taksówkę do hotelu, jedzie się może 7-8 minut. To okazało się dużym błędem…żaden taksówkarz nie chcial włączyć taksometru…wszyscy chcieli jakąś wielką kwotę. Pozatym wszyscy chcieli tylko euro! Ciekawe co im tak przeszkadza w forintach…Na szczęście nie dałam się tak perfidnie oszukać i podtreptałam do metra…ale muszę powiedzieć iż zrobiło to na mnie strasznie złe pierwsze wrażenie i miałam ochotę wrócić do cywilizowanego Wiednia…

Po dotarciu do hotelu i przejściu się po ścisłym centrum na szczęście mi się humor poprawił i miasto zaczeło mi się podobać. Główne ulice centrum po  stronie Pesztu, te ze sklepami, z knajpkami, z katedrą Stefana, z parkiem, są bardzo ładne. Również starówka po drugiej stronie Dunaju (Buda) bardzo mi się podobała, z galerią narodową, kolejką na górę, z kościołem Macieja i basztą rybaków…Pozatym parlament i muzeum etnograficzne (po stornie Pesztu) no i oczywiście most łańcuchowy…wszystko bardzo ładnie zadbane i utrzymane. Zupełnie coś innego niż w okolicach dworca. Taki trochę mały Wiedeń. Radzę poprostu połazić po uliczkach starego miasta, tak samo wokół parlamentu i centralnych uliczek…od tak bez planu. Scisłe centrum nie jest duże, wszędzie można dojść pieszo i nie da się tam zgubić, więc jest to bardzo przyjazne zwiedzaniu na pieszo.

Zatrzymałam się w hotelu Sofitel (tak tak wiem nie warto być zakładnikiem accora ale chciałam wypróbować salonik sofitela do którego tam mam wstęp) który w sumie mogę polecić z bardzo spokojnym sumieniem. Jest to może nie najnowszy hotel, ale jest bardzo porządny, ma bardzo miłą obsługę, dobre śniadanie i dość ładne pokoje (choć fakt przydało by im się odświeżenie). Polecam też dopłacić do pokoju z widokiem gdyż pokoje mają duże okna a wieczorny widok na most łańcuchowy i stare miasto jest naprawdę piękny.
Co do jedzenia zdecydowanie odradzam jedzenie na starym mieście. Lepiej się przygotować i zguglować parę ciekawych miejsc gdzie dają dobrze jeść. Ja jedną kolację miałam węgierską a drugą…japońską ! Pierwsza kolacja była w restauracji Rezkakas. Niby restauracja w dość turystycznym miejscu ale jedzenie było przepyszne ! Gulasz, zupa gulasz, kaczka, jagnięcina…wszystko rozpływało się w ustach ! Do tego miła obsługa dobrze mówiąca po angielsku i dobre napoje. Gorąco polecam ! Druga kolacja miała miejsce w Nobu (tym samym co w Londynie etc). Jedzenie tam było dość drogie, jak na Węgry to napewno bardzo drogie, ale było bardzo miło. Nie było to ani sztywne miejsce ani zbytnio eleganckie. Ale jedzenie ? Poezja…tuńczyk, tatar z toro, ryby na najlepszych sosach świata (mango, imbir, soja), krewetki…a desery ? Mistrzowsto świata ! Na serio ! Polecam zarezerwować stolik gdyż było taam dość dużo ludzi (pełna knajpa !). Aż się robię głodna na samą myśl o tych pysznościach ! Szczerze mówiąc nie spodziewałam się tak dobrze zjeść w Budapeszcie !

 
Na zakończenie miałam jeszcze przygodę z kupnem biltu na pociąg spowrotem do Wiednia…otóż na dworcu trzeba iść do odzielnego biura aby kupic bilet na pociąg międzynarodowy…w tym biurze jest około 2 otwartych okienek i z 30-40 osób (gdy przyszlam i wziełam numerek miałam przed sobą ponad 30 osób…). Czekania strasznie dużo…duszno w tym biurze i dość niemiła obsługa…a to wszystko w rozpadającym się drowcu…coś à la Polska w latach 90…Tak generalnie, i mimo ładnej starówki, mam wrażenie że  Węgry się zatrzymały w rozwoju…Wydaje mi się że teraz są gdzieś z 10 do 15 lat za Polską…oczywiście trzeba wziąć pod uwagę kto już od ładnych paru lat na Węgrzech rządzi…nawet nie mieszkająć w Polsce jak sobie pomyślę że większość ludzi w Polsce ostatnio zagłowosała na partię która chce zrobić z Warszawy drugi Budapeszt to sie nóż w kieszeni otwiera…ale nic piszę przecież podróżniczego a nie politycznego bloga.

piątek, 29 maja 2015

Oh Canada...!

Znowu zbyt długo nie pisałam, ale przez ostatnie tygodnie byłam dosyć zajęta.

Otóż już grubo ponad tydzień temu wróciłam z Kanady. Kanada tym razem okazała się dość łaskawa jeśli chodzi o zmianę czasu, co prawda pierwszego dnia obudziałam się dość wcześnie ale pozatym nie miałam większych problemów ze zmianą czasu.

Zacznijmy jednak od początku. Parę dni przed wylotem do Kanady Swiss przysłał mi email z wiadomością że mogę dać ofertę na upgrade do busisness klasy. Myśląc iż nic nie tracę dając najniższą z możliwych ofert, zdecydowałam się zapronowoać swissowi 380 franków za upgrade do business. Moje zdziwienie było dość duże gdy na 5 dni przed odlotem otrzymałam znów maila od Swissu z akceptacją mojej oferty i przebukowaniem mnie do business klasy za 380 franków ! W sumie nawet bardzo się ucieszyłam bo wkońcu nie codziennie mogę lecieć business klasą. Ok musialam za to dopłacić ale w sumie było warto. Moje zdziwienie było jeszcz większe gdy to samo się zdarzyło w drodze powrotej ! W sumie więc za dopłatą 760 franków leciałam w obydwie strony w dość luksusowych warunkach. Co prawda jak przyszedł wyciąg z karty kredytowej zastanawiłam się przez chwilę czy było warto, no ale przyznam że definitywnie było. Doszłam do wniosku że więcej miejsca i wygodniejsze siedzenie na 8 godzinnym locie są dość dużo warte. 

W Kanadzie w sumie spędziłam parę dni (za mało aby sie przyznawać!). Po przylocie do Montrealu, spędziłam tam też pierwszą noc. Spałam w hotelu Queen Elizabeth ale od razu powiem iż jest on nie warty ceny której za niego chcą. Hotel jest ładny, ale pokoje są małe, obsługa z nóg nie zwala, salonik executive też taki dość przeciętny…Myślę że lepiej iść do jednego z małych i tańszych hotelów boutique które są na przykład w vieux port. Nie próżnując poszłam od razu pierwszego wieczoru na spacer do vieux port i na małą kolację.

Następnego dnia od rana połaziłam po mieście, byłam na campusie uniwersystetu McGill, doszłam aż do polskiego konsulatu :-) a tamtąd zeszłam w dół, i ulicą zakupową Saint Catherine wróciłam do hotelu. Trochę miałam wrażenie że ludzie nie wiedzieli w jakim języku do mnie mówić, wydaję mi się iż konfudował ich mój nie-kadandyjski francuski a z drugiej strony dość nie-amerykański angielski (ile razy już słyszałam że mam australijski akcent…). W sumie śmiesznie :-) Ponieważ była dość ładna pogoda zjadłam lunch na tarasie na dachu hotelu Nelligan, bardzo polecam, dość dobre przekąski, ładny widok na miasto i miła obsługa.

Popołudniu tego dnia pojechałam pociągiem do Ottawy. Ponieważ miałam dość dużą walizkę musiałam wykupić bilet w 1 klasie pociągu gdyż w Kanadzie w pociągu też mierzą i ważą bagaż, tak jak u nas w samolotach. Do 2 klasy można wziąc tylko do 18 kilo. A do 1 można wziąc chyba 2 razy po 23 kilo…Tak więc zobaczyłam 1 klasę kanadyjskich pociągów. To też było nie lada przeżycie gdyż w tym pociągu normalnie serwują ciepłe jedzenie, picie, alkohole i to wszystko jest w cenie biletu. Jedzenie nie było jakieś najlepsze ale mogło być. Zaskoczyło mnie jak Kanadyjczycy dookoła mnie wszystko zajadali i przedewszystkim jakie ilość alkoholu wypijali przez 2 godziny w pociągu (a wybór był duży, gin, wino, piwo, rum i nie wiem co tam jeszcze wszystko było…).


W Ottawie stacja kolejowa jest troszkę poza miastem. Najwygodniej wziąć taksówkę aby dostać się do hotelu. W Ottawie zatrzymałam się w Château Laurier (wiem wiem był to dość luksusowy wyjazd…). Ten hotel bardzo mi się podobał i przypominał mi Château Frontenac w Quebecu. Hotel był super. Miałam świetny pokój, salonik był dużo lepszy, obsługa była bardzo miła…Wszystko się zgadzało w tym hotelu.

Ottawa jest miastem dość dziwnym które jednak mi się bardzo podobało. Z jednej strony są biura urzędników, parlament, sąd najwyższy, z drugiej strony rzeki jest hotel a za hotelem « centrum » miasta, gdzie są sklepy, market i mnóstwo restauracji. Wszystkie restauracje są jednak bardzo amerykańskie. To znaczy oczywiście jest włoska knajpka, meksykańska, sushi, amerykańska, francuska etc. To wszystko jest jednak w bardzo amerykańskim stylu i pysznego jedzenia tam nie zjemy. Ale faktor fun definitywnie jest.

W Ottawie można zwiedzieć parlament. Trzeba do tego zapopatrzeć się w bilety. Są one darmowe, trzeba je odebrać na konkretną godzinę w visitor Center na przeciwko parlamentu. Tury organizowane są po angielsku i po francusku. Ja nie przepadam za zorganizowanymi wycieczkami ale parlament warto zobaczyć. Równie za darmo można zwiedzieć sąd najwyższy. Jets to bardzo ciekawe poniważ nawet rozprawy są dostępne dla publiczność więc byłam częściowo na rozprawie najwyższego sądu w Kanadzie :-)

Warto też się przejść nad rzeką i pójść do jednego z Muzeum ale na to niestety już mi brakło czasu a szkoda mogłabym zostać jeszcze jedną noc w Ottawie.


Z Ottawy wróciłam ponownie na półtora dnia do Montrealu. Tam zobaczyłam stadion, poszwędałam się po sklepach, pojechałam troszkę na północ miasta. Zjadłam kolację u Cafe Stash (gołąbki lecz niestety były za ciężkie dla mnie ale za to pierogi były hitem !) a na drugi dzień miałam iść do the Keg lecz wkońcu po długich przebojach wylądowałam w steakhouse vieux port i może nawet tak się lepiej stało. Wieczór zaliczam do bardzo udanych. Pozatym muszę ostrzec iż nie wszystkie, a tak szczerze mówiąc, bardzo mało restauracji w vieux port działa według systemu « bring your own bottle » tak aby można na przykład przyjść z własnym winem i zapłacić tylko korkowe. Wydawało mi się że więcej restauracji działa w ten sposób.

Byłam za to w bardzo fajnej kawiarni, Cafe des Chats. Jest to kawiarnia w której królują koty, śpią sobie, oczekują głaskania i czułości a jednocześnie spokoju. Dają tam dobrą domową mrożoną herbatę i dość dobre ciastka. Polecam !



Dwie ostatnie noce w Montrealu spałam w Sofitelu. Hotel mogę absolutnie polecić. Dostałam pokój na najwyższym piętrze z super widokiem, super miła obsługa, duża łazienka, dobre śniadanie i nie aż tak wygórowane ceny. Do tego dość fajny bar na dole z dobrymi drinkami. Bardzo polecam.


Niestety dość szybko nadeszła pora powrotu i mojej podróżniczej odysei gdzyż leciałam Montreal – Zurych – Bruksela – Wiedeń…do tego musiałam 6 godzin czekać w Brukseli. Po przylocie do Wiednia byłam tak zmęczona iż nie zważając na różnicę czasu, walnełam się do łóżka i spałam przez 12 godzin !